30 letnie wino, jeżeli pochodzi z dobrego zbioru i dobrej odmiany, może smakować całkiem nieźle. Podobno. Nie wiem. A właśnie 30 lat minęło od ostatniego występu The Cure w Bordeaux. Ci którzy byli na tamtym koncercie – promującym płytę Wish, pewnie nie spodziewali się, że tak długo będą musieli czekać na kolejną wizytę.
Początek tegorocznego koncertu, promującego płytę, która być może wyjdzie, a może nie, przebiegł bez większych zmian – podobnie jak większość z obecnej trasy. Ciekawostką jest fakt, że Smith na tej trasie bardzo dużo konwersuje z publicznością. Stara się używać przynajmniej paru słów w języku danego państwa. Z francuskim nie powinien mieć trudności, skoro od ponad 40 lat regularnie tutaj gra.
Last day of summer – to siódma pozycja na liście. Wykonanie numer 5 podczas The Cure Lost World tour. A zaraz potem A fragile thing. Zrobiło się jak w dobrej piwnicy, gdy zaczęły wybrzmiewać pierwsze dźwięki Cold. Za chwilę wrócił żar, który może się pojawić, gdy ktoś przeholuje z winem. Po jednokoncertowej przerwie można było usłyszeć Burn. Push, Play for today i A forest, to kolejne pozycje na liście. A to oznaczało, że bis tego wieczoru może okazać się bardzo interesujący. Końcówka, wydawało się, że będzie tradycyjna, ale słuchacze w Bordeaux dostali kolejny utwór z Bloodflowers – 39. Później już Zielone morze i Endsong.
Bis pierwszy to oprócz młodego wina – I can never say goodbye, dwa utwory, które smakują jak najlepsze dojrzałe wino – Plainsong, Prayers for rain i Disintegration.
Drugi bis, to Szampanskoje Igristoje – oprócz Let’s go to bed – debiutu na trasie, klasyczna dawka hitów. Podsumowując, The Cure postawili na jedno z najlepszych win ze swojej piwnicy i uraczyli aż siedmioma utworami z Disintegration.
fot. Laurent Theillet