Cztery lata temu się nie udało. Musiałem sam kupić bilet. Wtedy Livenation nie zdecydowała się na współpracę z nami, co było przykre, ale w pewien sposób zrozumiałe.
W tym roku, nasze starania o akredytacje ze względu na to, że jesteśmy najprawdopodobniej najpopularniejszym serwisem o The Cure w Polsce, zaczęliśmy dużo wcześniej. Tak właściwie to już w zeszłym roku, zaraz po ogłoszeniu trasy. Długo trwało dotarcie do osoby odpowiedzialnej za koncert, ale w końcu dostaliśmy wiadomość zwrotną. Po pewnym czasie – paru wymienionych mailach zostały ustalone zasady.
Tylko że w momencie, kiedy wszystko miało się rozstrzygać, czyli przed wakacjami, a potem po wakacjach nagle nastąpiła cisza. Która trwała nawet, gdy trasa już ruszyła, a do polskich koncertów były nie tygodnie, a dni. Prawdę mówiąc traciłem już nadzieję, że coś z tego wyjdzie, jednakże postanowiłem po raz ostatni zapukać do organizatora.
No i w poniedziałek, w tygodniu koncertowym dostaliśmy odpowiedź na którą czekaliśmy. Potwierdzono nam akredytację prasową na oba koncerty, a oprócz tego bilety dla naszych czytelników. Szybko przeprowadzone konkursy, przesłane dane do Livenation i już można było szykować się do święta.
W środę umówiłem się ze szwagrem, że następnego dnia po pracy zgarnę go i pojedziemy do Krakowa. Wtedy też potwierdzono nam akredytację fotograficzną. Z tego względu nie miałem czasu na to, żeby przygotować sprzęt. A nawet żeby go sprawdzić, co miało się zemścić i to okrutnie.
W czwartek do pracy poszedłem w koszulce z poprzedniej trasy. O 17.00 wyjeżdżaliśmy z Katowic. Myślałem, że koło 18.30 spokojnie będziemy pod halą. Ale nawigacja pokazywała nam coraz późniejszy czas dojazdu. I rzeczywiście, w Krakowie wpadliśmy w korek, a przy samej hali dodatkowo jeszcze musieliśmy kombinować, bo zarządzający Tauron Arena, nie otworzyli wszystkich parkingów. Po co mieliby to robić, przy wyprzedanym (lub prawie wyprzedanym) koncercie.
Ale miejsce parkingowe się znalazło i tak, koło 19.15 byłem pod halą. Pierwsze zaskoczenie to liczba osób, które stały i czekały. W pierwszej chwili myślałem, że to kolejka do bramek do wejścia na halę, ale okazało się, że to osoby, które zakupiły bilety, ale ich nie odebrały, albo chciały zmienić osobę na bilecie. Albo po prostu chciały jeszcze kupić bilety. Albo zgubiły, zapomniały z domu.
Tuż obok była kasa, w której można było odebrać zaproszenia i akredytacje. Poszło dość szybko, więc szwagier mógł udać się na nasze miejsca, a ja czekałem na zbiórkę fotografów.
W międzyczasie, jako że nasz zwycięzca nie mógł dojechać do Krakowa, jego bilety dostały się w ręce dwóch starszych panów, którzy kiedyś słuchali The Cure, ale nie byli na bieżąco z obecnymi wydarzenimi. Cały czas czekam na ich relację.
O umówionej godzinie spotkaliśmy się z przedstawicielką Live Nation, która wprowadziła nas do hali. Szybkie spojrzenie na dostępne koszulki itp. Cenowo – muszę przyznać, że pozytywne zaskoczenie, bo taniej niż cztery lata temu, jednakże wizualnie jakoś mnie nie zachwyciły. Za to cena plakatu mnie powaliła.
Weszliśmy na płytę. Pierwsze wrażenie – mało nas… Za to trybuny powoli się wypełniały. Przypominam, że było to już po The Twilight Sad. Przeszliśmy na przód, za barierki. Po raz kolejny usłyszeliśmy, że można robić zdjęcia tylko przez pierwsze dwa utwory. No i czekaliśmy.
Ja w tym czasie gorączkowo próbowałem opanować aparat, gdyż okazało się, że karta, którą w niej miałem nie działała. Nie działała również karta z telefonu. Tak więc na pięć minut przed godziną zero uświadomiłem sobie, że będę mógł zrobić aż siedem zdjęć, bo tyle mieści się w podręcznej pamięci. Nie będę pisał jak się czułem.
W każdym razie światła zaczęły gasnąć, wrzawa robiła się coraz większa, a my weszliśmy do fosy. Ja ustawiłem się przed Perrym, bo było to miejsce najmniej oblegane. Wreszcie zaczęli wchodzić. Fani zgotowali gorące przywitanie. Rozpoczęły się pierwsze nuty Alone. Smith w czasie intra przewędrował całą scenę, od jednego końca, do drugiego końca. Perry – zagubiony, sprawiał wrażenie, że nie do końca chce być na scenie. Reeves – wyjadacz. Jasona prawie nie widziałem spoza perkusji. Simon – praktycznie od samego początku nie mógł ustać w miejscu. No i Roger. On z kolei sprawiał wrażenie obrażonego.
Sam utwór Alone, jak zdecydowana większość nowych utworów, bardzo mi się podoba. Zobaczymy, jak będzie brzmieć na płycie.
Podczas Pictures of you zaobserwowałem śmieszną sytuację. Najpierw Simon wędrował po całej scenie, ale później tak jakby sobie przypomniał, że jeszcze można mu robić zdjęcia, więc oparł nogę na jednym z odsłuchów i tak jakby pozował fotoreporterom.
A ja z zazdrością patrzyłem na ich aparaty…
Parę razy spojrzałem również w publikę, która reagowała żywiołowo i na pojawienie się zespołu i podczas przerw między utworami. Później okazało się, że zostałem rozpoznany – pozdrowienia dla MusicTravellers!
Te dwie piosenki minęły bardzo szybko. Musieliśmy zwinąć się z fosy. Ale powiem szczerze, że Closedown nie pamiętam. Jeszcze tylko szybkie oddanie aparatu do depozytu i A night like this słyszałem w drodze na trybuny. Okazało się, że nasze miejsca znajdują się prawie pod dachem hali i był to chyba najbardziej skrajny sektor.
Nigdy jeszcze nie oglądałem The Cure z takiej wysokości. Ale – byłem na ich koncercie – i to się liczyło!
Pierwszym utworem, który zanotowałem świadomie było And nothing is forever. Naprawdę, mam nadzieję, że doczekamy się wydania płyty, bo to co słyszałem na koncercie, to jest właśnie takie The Cure, które najbardziej mi się podoba.
Gdy jechaliśmy do Krakowa, szwagier, który słucha Kjurów bardzo okazjonalnie, jak go zapytałem co chciałby usłyszeć, powiedział, że pewnie coś z Pornography, ale raczej nie ma na to co liczyć. Tak więc gdy zaczynali grać Cold – tylko uśmiechnąłem się do niego.
Burn – to jeden z utworów, których pozbyłbym się z tegorocznego zestawu. Owszem – jest to fajny utwór, ale nie do końca na koncerty.
Przy Fascination street nóżka już bardzo mocno chodziła. Podobnie jak podśpiewywanie wraz ze Smithem niektórych partii.
O tym jaki mam stosunek do The hungry ghost może świadczyć fakt, że dość długo do mnie dochodziło co tak właściwie było grane.
Teraz co do dźwięku. Mam nadzieję, że na dolnych sektorach, na płycie i na sektorach położonych na wprost sceny, dźwięk był dużo lepszy. W miejscu w którym ja siedziałem czasami trudno było rozpoznać wokal i gdybym nie znał tych piosenek prawie na pamięć, to nie wiedziałbym co Smith śpiewa.
Za to miałem doskonały widok na Perry’ego. I obserwowałem go. Tak jak Reeves i Simon szaleli na scenie, tak Perry stał przy klawiszach i tak jakby go nie było.
Kolejne dwa kawałki, to już szaleństwo w moim wykonaniu. Najpierw nadzieranie się przy „oooooo” – czyli Play for today, a potem odgrywanie wszystkiego co można przy A forest. Czyli klaskanie w odpowiednich momentach, liczenie „again” i inne tego typu zabawy. Dwójka fanów, którzy siedzieli koło mnie, chyba mieli mnie trochę za szaleńca. Z mojego punktu widzenia/siedzenia – to w tym fragmencie koncertu, to właśnie po A forest była największa owacja.
Want – to dla mnie odpoczynek. Nie należy do moich ulubionych. Toleruję.
Shake dog shake – podobnie. Toleruje, ale nie zachwyca mnie. Roger był bardzo aktywny przy klawiszach.
W mojej korespondencji do Redaktora Marcina zażartowałem, że The Cure to zespół dla emerytów, bo żadnego crowdsurfingu nie zauważyłem.
From the edge… – kolejny utwór, gdzie uruchamiałem się tylko przy klasycznych momentach. Czyli „put your hand in the air”, czy „never, never, never…”.
Co do Endsong, znajduje się na końcu listy ulubionych nowych utworów. Jakoś najmniej do mnie przemawia.
Przerwa przed pierwszym bisem nie trwała zbyt długo. A gdy zespół wrócił na scenę, zaczęła się najdłuższa konwersacja z publicznością. Zaczął od pytani, czy go rozumiemy. Pytał nas o to czy wieczór jest bardziej Hot, czy bardziej Cold. I czy ktoś był na poprzednim(ich) koncercie(tach).
A potem zapowiedział utwór, który nie był jeszcze nigdy grany. Utwór zadedykowany zmarłemu bratu, który przez pewien czas mieszkał w Krakowie. Publiczność była zachwycona. I can never say goodbye – światowa premiera – w Krakowie – na koncercie na którym byłem – coś niesamowitego. A sam utwór to dla mnie równorzędne pierwsze miejsce z And nothing is forever. Oba to powrót do The Cure, które mi się najbardziej podoba. Pod koniec utworu wyraźnie było widać, jak bardzo zmieniły się czasy od pierwszych polskich koncertów. Zamiast zapalniczek, Tauron Arena, a przynajmniej trybuny, została rozświetlona latarkami telefonów komórkowych.
Owacje po utworze były dość długie. A jak usłyszeliśmy pierwsze takty kolejnej piosenki, wielu fanów było zachwyconych. The Figurehead, kolejny utwór z Pornography. Nie zabrakło oczywiście „Polish girls”…
Disintegration – to kolejny utwór, który do mnie nie przemawia. Raczej go oglądałem, aniżeli słuchałem. Smith bardzo emocjonalny.
Gdy zespół schodził ze sceny, zauważyłem, że Robert rozmawiał z Perrym.
Gdy zaczynali drugi bis, Smith dość mocno się rozgadał, końcówka koncertu, widać że publika zachwycona, tak więc można było trochę wyluzować. Jeżeli dobrze zrozumiałem, to mowa była o tym jak próbował się nauczyć polskiego, ale za bardzo mu nie wychodziło, w jego odczuciu dość śmiesznie.
O tym bisie, nie mam za dużo do powiedzenia. To było popowe szaleństwo, od Lullaby, przez The walk, Friday… To nie było to na co czekałem, ale cóż tu dużo mówić, hala wtedy odlatywała. Praktycznie wszystkie utwory odśpiewane, odtańczone z zespołem.
Close to me, to tradycyjnie wędrowanie Smitha po całej scenie. Od jednego brzegu, do drugiego. Jeszcze dwa utwory, Inbetween days i Just like heaven i gdy rozpoczęły się akordy Boys don’t cry, nastąpił smutek… Że to już koniec, że na kolejny koncert nie wiadomo ile będzie się czekało, o ile będzie kolejny koncert.
Smith bardzo długo schodził ze sceny. Żegnał się z fanami. Był cały uśmiechnięty, szczęśliwy. A fani zgotowali zespołowi długą owację. Która trwała nawet gdy Smith już zszedł.
Cóż można napisać jako podsumowanie? Czy był to najlepszy koncert The Cure na którym byłem? Na pewno nie. Czy cieszę się, że na nim byłem? Jak najbardziej. Czy warto iść na ich koncert? Jeszcze jak! Są w doskonałej formie, głos Smitha jest bardzo mocny, wkłada w te występy mnóstwo emocji.
W mojej ocenie widać, że Robert tęsknił za występami na żywo, tęsknił za kontaktem z publicznością. Po drodze wydarzyło się wiele przykrych dla niego rzeczy, co widać w jego najnowszych utworach.
Czy zobaczę ich jeszcze raz na żywo?
Z tego miejsca jeszcze raz chciałbym podziękować Live Nation Polska za umożliwienie mi zobaczenia The Cure w czasie The Cure Lost World Tour. Dziękuję!