Byłam kompletnie spłukana, kiedy Fozzie powiadomił mnie o Ostródzie. Rozwieszając plakaty w Szczecinie i rozsyłając znajomym, nawet tym sprzed lat, zastanawiałam się czy i jakim sposobem dojadę na drugi koniec Polski?.. Moje wątpliwości co do tego czy w ogóle będę rozwiał Marian, do którego zadzwoniłam w sprawie noclegów (facet ma dar przekonywania!…). Postanowione! Wysupłaliśmy coś z debetu. Jedziemy!
Dzień przed imprezą mój mąż ze zgrozą wsłuchiwał się w prognozę pogody: „Pomiędzy Ostródą a Olsztynem drogi nieprzejezdne z powodu zamieci śnieżnej” – komunikował spiker.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – pyta mocno przestraszony.
– Przecież powiedzieli, że to za Ostródą, nie przed! – uspakajam, ale tak naprawdę sama trochę się boję…
Dziewiąta rano nazajutrz. Słoneczko za oknem. Ptaki świergolą na drzewach… hm… Chyba przesadzili z tą zadymką w wiadomościach!… Ubieramy się lekko. Na ciepłym zachodzie Polski prawie nie widzieliśmy zimy. Ot, dziesięć stopni powyżej zera, co najwyżej trochę deszczu ze śniegiem wieczorem… Cóż, nie wiedzieliśmy, że jeszcze dziś zobaczymy!.. Pierwsze sto kilometrów. Krzywimy się sarkastycznie: „Phi! No i gdzie ta zadymka?!” Dojeżdżamy do Piły i … nasza pewność siebie nieco blednie… Dookoła zrazu troszkę śniegu na poboczu, trzydzieści kilometrów dalej… na oblodzonej drodze urywa się… pokrywa od sprzęgła!.. Zaliczamy warsztat samochodowy…
Bydgoszcz. Kluczymy po ulicach. Ja robię za pilota siedząc z mapą na kolanach. Na jednym z wielkich skrzyżowań awaria świateł!.. Stoimy i klniemy. Czas mija. Sznury samochodów na drodze z pierwszeństwem przejazdu ani myślą się skończyć. Śnieg zacina coraz mocniej…
Jakiś gość stojący obok nas nie wytrzymuje i rusza na oślep. Kraksa. Część samochodu uderza w przechodnia. Patrzymy, czy nikomu nic się nie stało. Okazuje się, że nie, więc dalej gazu i uciekamy stamtąd, korzystając z osłupienia kierowców!..
Do Grudziądza dojeżdżamy bez problemów wygodną gdańską trasą i znów wracają uśmiechy na nasze – nieco znużone – twarze. „No, jeszcze tylko sto kilometrów! Godzina i będziemy!”
Już dwadzieścia kilometrów dalej uświadamiamy sobie, że owe „sto kilometrów” będzie najdłuższe ze wszystkich!.. Droga jak szkło, do tego prawie niewidoczna. Śnieg wali jak szalony! Szarzeje. Wpadamy w poślizg pokonując zakręt z zawrotną szybkością 20 km/h, a chwilę później w gigantyczną dziurę zgrabnie przysypaną białym puchem. Mój mąż wysiada zobaczyć, czy nam się silnik nie urwał… Pięćdziesiąt metrów dalej mijamy wielki billboard z wdzięcznym napisem „Witamy na drogach Warmii i Mazur”, he, he.. – mają tu ludzie poczucie humoru!..
Iława. Totalnie zdołowani zwalniamy do 15 km/h, ostudzeni licznymi TIRami spoczywającymi w rowach. 18.55 – Pojawia się (nareszcie!!!) biała tablica z napisem Ostróda (po blisko trzech godzinach od opuszczenia ulic Grudziądza!).
– Gdzie jest „Smok”? – pytamy jakiejś przechodzącej kobiety.
– Nie ma tu takiego klubu – zaklina się zagadnięta na wszystkie świętości.
– W takim razie gdzie jest ulica Olsztyńska? – staram się zachować zimną krew…(!) Bardzo zawiłe tłumaczenie w odpowiedzi. Jeździmy, pytamy… Patrzę na zegarek i klnę pod nosem… Dwa razy kręcimy się Olsztyńską w tę i z powrotem…
Około 19.15 jesteśmy na miejscu. Nareszcie!!! Jesteśmy tak zmęczeni, że najchętniej byśmy zasnęli, a tu ma być impreza do białego rana!…
Wchodzimy! Beata, żona Mariana, „stempluje” nas u wejścia. „Trochę pustawo” – stwierdzamy nieco rozczarowani. Kupujemy piwo na rozgrzewkę. Niestety, gdy proszę o mocniejsze, pani zza baru odmawia sprzedaży. Czują się głupio. Herbaty też absolutnie mi nie sprzedadzą!.. Idę do przyległej sali. Bliźniacze rodzeństwo Roberta gwarzy sobie półgłosem przy pustych stołach. Marian czujnym okiem obserwuje, czy aby wszystko jest w porządku.
To moje pierwsze Cureparty od lat! Mówię wszystkim „Cześć!”, nawiązuję rozmowy. Ludzie wydają się onieśmieleni. Pamiętam czasy, kiedy w każdej części Polski Cureczaki rzucały się sobie na szyję, niezależnie od tego, czy się znały czy nie, a tu jakby więcej chłodu (zrzucam to na karb zmęczenia, bo doprawdy heroizmem było dotarcie tutaj w taką pogodę!..). Sytuację ratują ludzie z Gdańska – Dorota i jej kolega w białym golfie.
– Ludzie, ruszać się! – krzyczą – Przyjechaliście na imprezę, nie na pogrzeb!!! – toteż zwlekamy się w kilka osób z krzeseł i wariujemy przy muzyczce puszczanej za ścianą.
21.00 – Nareszcie THULE – gwiazda wieczoru – wchodzi na scenę!!!
– Wygląda teraz jak Scooter! – pobrzmiewają złośliwe komentarze na temat nowego imażu Mariana.
– Bai lamoooooos, proszę! – krzyczy blond kolega, stojący obok. Chichoczemy.
Zaczyna się!!! „Watching Me Fall”!!! – krzyczę. Blond kolega informuje mnie, że The Last Day Of Summer usłyszymy na pewno. Pierwsze dźwięki. Klawiszowiec – przynajmniej dla mnie – lepszy od O’Donnella (dokładnie od tego, co pokazał w Łodzi!..) Grają świetnie! Dwie czterdziestoparominutowe części przedzielone kilkunastominutową przerwą. W chłodnej dotychczas (właściwie lodowatej!) sali robi się gorąco. Ktoś wytrąca mi z ręki plastikowy kubek z piwem. Zabawa na całego! Muzykom nic nie można zarzucić.
Przy Just Like Heaven – szaleństwo. Stroboskopy odbierają poczucie rzeczywistości. Ludzie tańczą jak w transie.
Ktoś wrzeszczy (fonetycznie!) „Lullaby”! Śmiech rozlega się po sali. Lullaby Marian wykonuje w naszym języku ojczystym. Mija kilka emocjonujących minut. Dowiadujemy się, że koncert ma się ku końcowi. Marian bierze gitarę akustyczną. Reszta muzyków schodzi ze sceny.
– Dedykuję tę piosenkę mojej żonie i koleżance! – zapowiada i śpiewa (również po polsku) If Only Tonight We Could Sleep. (Beatę, która – niestety – nie słyszała tej dedykacji zapewniamy, że miała miejsce).
Niektórzy mieli pretensję, że koncert był zbyt krótki ale, jak się później dowiedzieliśmy od Mariana, zespół miał kłopoty z gitarami. Niestety Thule nie jest tak zamożny jak The Cure i nie zatrudnia całego sztabu facetów, którzy by non-stop stroili im instrumenty, toteż wszyscy rozczarowani powinni to zrozumieć, zważywszy na fakt, że koncert był znakomity!
…Chwilę później znów rozległa się muzyka „z pudełka”. I tu ponownie uszanowanie dla kolegi z Gdańska za zaangażowanie się w aktywną pomoc DJ-owi. Gdyby nie on i Marian… powiesilibyśmy tego faceta!.. Zwłaszcza za bardzo „płynne” przejścia pomiędzy poszczególnymi utworami (cisza trwała często minutę i więcej!..), oraz za znajomość tematu…
Padają z nóg, około pierwszej w nocy, wywalczyłam sobie wreszcie ciepłą herbatę przy kontuarze.
– Myślicie, że jesteśmy jakąś bandą rozrabiaków, czy co? – spytałam w końcu, rozwścieczona oświadczeniem barmanki i jednego z ochroniarzy, że nie będzie sprzedaży porządnego piwa i herbat w obawie o to, abyśmy przypadkiem nie porozbijali sobie szkła na głowach!.. Naprawdę! Chyba Curefani nie są w tym lokalu częstymi gośćmi…
Widać personel mierzył nas swoją miarką… Nie chcę być złośliwa, ale to ochroniarze, nie nasze towarzystwo, sprawiali wrażenie „nabuzowanych” jakąś substancją (na pewno nie był to alkohol), nie mówiąc o Dj’u, który około godziny trzeciej był nieprzytomny!! Do tego o czwartej jakiś facet pozapalał światła i zaczął nas wypraszać bardzo kulturalnym: „No, towarzystwo! Proszę dopijać swoje drinki i jazda stąd!” Chwilę później wyłączono (i tak nieszczególne) ogrzewanie. Wszystko to oczywiście za plecami Mariana, który notabene dość słono zapłacił kierownictwu Smoka za wynajem.
Kilka minut po piątej. Koniec. Ludzie zaczynają się rozjeżdżać. (Serdeczne pozdrowienia dla Mariana wraz z podziękowaniem za to, że przenocował nas u siebie w domu!) Mróz trzaskający. Nam zamarzł rozrusznik, Marianowi i Beacie – centralny zamek w samochodzie. Minęła prawie godzina nim zdołaliśmy „rozmrozić” wehikuły i ruszyliśmy, szczękając zębami w swoich wiosennych, cienkich kurtkach…
Nazajutrz budzimy się około południa, a za oknem ani krzty śniegu! Po prostu wiosna!.. Gospodarza odrobinę bolała głowa od zeszło nocnych „dymów snujących się po scenie”, co nie przeszkadzało nam w przemiłej rozmowie (Marian i jego żona to PRZESYMPATYCZNI ludzie! Kto nie poznał ich osobiście dużo traci!).
O 14.00 jedziemy do domu. Pogoda wymarzona (Tomek, masz rację! To chyba jednak zemsta Niebios za imprezę w WP!). Nasz maluch dowozi nas na miejsce dwie i pół godziny szybciej, aniżeli poprzedniego dnia.
Pomimo głównego mankamentu, jakim niewątpliwie okazał się personel Smoka, uważamy imprezę za udaną, a kto nie widział koncertu Thule’a ma wiele do odżałowania! Rewelacja!
ps. Człowieku w czarnej koszulce z napisem Cocteau Twins (prosiłeś mnie do tańca anonimowy gdańszczaninie) – odezwij się! Jestem bardzo zainteresowana Twoimi zbiorami muzycznymi, o których napomknąłeś w rozmowie!