W kwietniu Robertowi Smith’owi stuknęła czterdziestka. Przede wszystkim z tej chyba okazji, mieliśmy okazję bawić się w Polsce na dwóch imprezach poświęconych The Cure. Pierwsza zorganizowana została pod egidą Polygramu w warszawskiej Proximie. Niestety w trakcie tygodnia, co ograniczyło możliwość dotarcia osób spoza Warszawy. Z relacji obecnych wiem, że na program muzyczny złożyły się Galore (audio), In Orange (video), Show (video), Galore (video).
Drugą zorganizował w „Piwnicy pod Aniołem” w Toruniu jeden z fanów Maciej. Z mniejszą lub większą pomocą przyjaciół impreza została rozreklamowana w różnych miastach Polski. Sam wbrew przekonaniom (szczególnie Agnieszki, żony), że „statecznemu” 27-latkowi nie wypada uganiać się po mieście z plakatami, udałem się na akcję plakatowania Poznania.
24 kwietnia nasz zasłużony fiacik (wozi nas na większość koncertów!) pomknął w stronę Gniezna, a potem Torunia. Dotarliśmy na miejsce wcześniej, spotkaliśmy znajomych, powłóczyliśmy się trochę po mieście. Nie udało nam się nabyć pierników. Sklep firmowy zakładów Kopernik S.A (czy coś w tym stylu) czynny jest w soboty za krótko.
„Piwnica Pod Aniołem” znajduje się w samym sercu Torunia. Urocze miejsce w kamiennych piwnicach ratusza, na co dzień kafeja-pub, miejsce kameralnych koncertów, tego dnia zarezerwowana specjalnie dla nas. Wejście na imprezę otwarte zostało po godzinie 19-tej. Godzinę oczekiwania na właściwe rozpoczęcie, wypełniła muzyka instrumentalna The Cure z Carnage Visors i utworami z Lost Wishes na czele. Po dwudziestej DJ Tomek zaserwował pierwsze „pełnoprawne” piosenki. Maciek powitał wszystkich, informując o przygotowanych atrakcjach. Muzyka, video, konkursy i specjalny występ na żywo, można by powiedzieć – klasyka takich zlotów. Nie zabrakło też specjalnego klimatu, czyli czegoś co sprawia że takiej imprezy szybko się nie zapomni.
Blok muzyczny podzielony był na godzinne części. Wśród nich: Wish Hour – godzina spełniania muzycznych życzeń, Old Hour – czyli początki Cure, (I Want To Be Old dla przykładu), część trochę męcząca dla uszu, bo te nagrania nie mają perfekcyjnej jakości, a poza tym są zwykłym rzępoleniem, no ale na imprezie jubileuszowej nie mogło ich zabraknąć. Mocnym punktem programu był występ (o godz. 22) zespołu specjalnie skrzykniętego na oba Cure Party. W projekcie udział wzięli muzycy z Warszawy. Opracowali kilka kiurowych pieśni (m. in. One Hundred Years, Just Like Heaven, The Blood, Boys Don’t Cry). Pierwszy raz słyszałem je zaśpiewane kobiecym głosem (nie liczę zawodzeń fanek w czasie koncertów). Było nieźle, zespół rozruszał zgromadzonych. Serdeczne dzięki, za udział w tym mało dochodowym, ale mam nadzieję satysfakcjonującym przedsięwzięciu. Dalej bawiliśmy się przy muzyce „z taśmy”, przy znanych dźwiękach, znanych piosenek, czasem w mniej znanych wersjach. Nie zabrakło momentów szczególnych – dla mnie były nimi koncertowa, wyrazista wersja Secrets (kiedyś pod wrażeniem tej piosenki wypisaliśmy sobie z Agnieszką jej tekst na koszulkach, po jednej zwrotce dla każdego), no i niezapomniana rozbudowana wersja Faith z koncertu w Rzymie w 1989 r. – reakcja Roberta na wydarzenia z placu Tien An Men.
W sąsiedniej sali, ci którzy lubią oglądać Smith’a w akcji, śledzili koncerty zarejestrowane kamerą. Spore zainteresowanie wzbudziły konkursy. Zadaniem uczestników było np. odgadnięcie tytułów mniej znanych piosenek, co okazało się rzeczywiście trudnym zadaniem.
Niecodziennym pomysłem było zaproszenie fryzjerki – kto chciał (i miał z czego) mógł bezpłatnie zrobić się na bóstwo a la Robert.
Żal było się rozstawać, ale po trzeciej w nocy ruszyliśmy do domu. Najmłodszy członek naszej rodziny (w brzuchu mamy) i tak już wiele wytrzymał. O tej porze zabawa trwała jeszcze na całego. Mimo mniejszej ilości osób, nie brakowało chętnych do poskakania przy dźwiękach The Cure. Lody z początków imprezy zostały już dawno przełamane, wspólne muzyczne hobby połączyło uczestników zabawy. Zlot zakończył się o wpół do szóstej rano.