W obliczu wydania nowego, świetnie przyjętego albumu i krótkiego, lecz intensywnego powrotu na scenę, pozycja Roberta Smitha z The Cure w świecie muzyki jest dziś wyjątkowo mocna. Jednak początki jego kariery jako śpiewającego gitarzysty były, delikatnie mówiąc, trudne – na pierwszym występie kompletnie zniszczył utwór Jimiego Hendriksa.
„Byłem przerażony, kiedy okazało się, że to ja mam śpiewać” – przyznaje w rozmowie z Timem Burgessem z The Charlatans w jego audycji w Absolute Radio.
Na początku swojej kariery Smith unikał centrum uwagi, wolał po prostu grać na gitarze gdzieś z boku sceny – albo nie występować wcale.
„W szkole nigdy nie występowałem na scenie. Zajmowałem się garderobą” – wspomina. „Nawet na naszych pierwszych koncertach zaśpiewałem tylko jedną piosenkę, żeby zobaczyć, jak to jest. I oczywiście zaśpiewałem tę niewłaściwą. Śpiewałem i grałem „Suffragette City”, a reszta zespołu grała „Foxy Lady”. Byłem tak pijany, że nawet tego nie zauważyłem!”
Ten niefortunny występ poważnie podkopał jego pewność siebie. Był przekonany, że nie nadaje się do roli wokalisty.
„Nigdy nie czułem, że jestem stworzony do śpiewania. Zostałem wokalistą przez przypadek – pokłóciłem się z każdym, kto wcześniej próbował to robić, aż w końcu zostałem wokalistą z konieczności” – wyjaśnia.
Dlatego na wczesnych nagraniach zespołu jego głos jest ledwie słyszalny. „Nie sądziłem, że ktokolwiek będzie chciał tego słuchać. Mnie się nie podobało, jak brzmi mój głos!”
Mimo to Robert Smith zbudował oszałamiającą karierę – paradoksalnie, tworząc muzykę, której daleko do oszałamiającego brzmienia. Nowy album „Songs of a Lost World”, pierwszy od szesnastu lat, zebrał entuzjastyczne recenzje. Tymczasem jego obecny koncertowy setup – składający się z wycofanych z produkcji plastikowych pedalboardów i przestarzałych wzmacniaczy combo – wzbudza niemałe zainteresowanie. Ten sprzęt jest dowodem na to, że Smith nigdy nie ulegał trendom, ani im się nie przeciwstawiał – po prostu zawsze robił wszystko po swojemu.
„Z jakiegoś powodu, kiedy śpiewam, ludzie się z tym utożsamiają” – podsumowuje. „Nie wiem dlaczego. Myślę, że żaden wokalista tak naprawdę tego nie wie”.
Choć przez lata krytykował swoje umiejętności wokalne, zawsze stawiał sztukę ponad perfekcję. W 2019 roku The Cure zostali wprowadzeni do Rock and Roll Hall of Fame – co jest imponującym osiągnięciem, szczególnie biorąc pod uwagę początek ich kariery, kiedy Smith przez przypadek stworzył niezapomniany mashup Hendriksa i Bowiego dla niewielkiej, niczego nieświadomej publiczności.