Nie do zapomnienia, nie do powtórzenia. The Cure, Budapeszt 26.05.1989

„…W życiu piękne są tylko chwile, dlatego czasem warto żyć…”

….więc kiedy tylko dowiedziałam się, że THE CURE zagra jeden z koncertów PRAYER TOUR w Budapeszcie – od razu zdecydowałam: MUSZĘ POJECHAĆ I ZOBACZYĆ WRESZCIE NA ŻYWO KAPELĘ MOJEGO ŻYCIA!!! Udało mi się do wyjazdu przekonać kilkoro znajomych. Uruchomiłam kontakty w Budapeszcie, aby nie martwić się potem o bilety czy spanie. Poza tym przygotowań nie było wiele, bo Cure`ów słuchałam wtedy już od ładnych paru lat, a więc ich muzykę znałam prawie na pamięć. Czarny „uniform” też towarzyszył mi na co dzień, a jedyne, co postanowiłam zrobić przed wyjazdem, to ufarbować włosy na czarno (ale to szczegół).

W podróży przytrafiła się nam jedna zabawna sytuacja – jako że w tym właśnie czasie popularne wśród Polaków były tak zwane wyjazdy za granicę „na handel”, w związku z tym każdy podróżny z naszego kraju „miał szansę” być przez służby graniczne nieźle „przetrzepanym”. Nie zapomnę, kiedy celnik wszedł do przedziału i zapytał o nasze bagaże. Trzeba było widzieć jego głupią minę, gdy każde z nas wskazało jedynie na podręczne plecaczki!! (dłuższą chwilę nie wiedział, o co chodzi, a potem musiał zapewne pomyśleć, że coś z nami nie tak).

Dojechaliśmy rano, a więc przed nami był cały dzień w stolicy Węgier. Co robić?? Oczywiście trzeba znaleźć hotel, w którym mieszkają CURE`Y. Trafiliśmy dość łatwo, dzięki koczującej przed wejściem grupce podobnie wyglądających ludzi. Pogadaliśmy, postaliśmy – ale NIKT się nie pojawił. Nie pozostało więc nic innego, jak wykorzystać okazję i pozwiedzać co nieco, wypić kawę nad „pięknym, modrym Dunajem” i skierować się wreszcie do miejsca naszego „przeznaczenia”, czyli na Kisstadion. A przed stadionem lekki szok – nigdy przedtem nie widziałam tylu SMITHÓW naraz (może to nie owca Dolly, ale ROBERT jako pierwszy został sklonowany???)

A przed wejściem niespodzianka – kiedy rozkręcaliśmy aparaty fotograficzne na części, żeby łatwiej je było ukryć przed bramkarzami, nagle przed bramą pojawił się ICH autokar i po raz pierwszy w życiu zobaczyłam wtedy ROBERTA na żywo (co prawda zza szyby, ale zawsze!) Machał do nas uśmiechnięty.

Potem (już po szczęśliwym przejściu barierek) było długie oczekiwanie, ale udało mi się znaleźć świetne miejsce na płycie, zaledwie kilka metrów od sceny (wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to prawie dokładnie naprzeciw Gallupa!!!). Nie pamiętam nawet, czy był jakiś support – to nieważne! Najważniejsze było to, że W KOŃCU wszyscy usłyszeliśmy charakterystyczne dzwoneczki z Plainsong!!! – pierwszy ryk publiki – a drugi, jeszcze większy, kiedy na scenie pojawił się ON – ROBERT we własnej osobie – jak zwykle „burza” włosów, makijaż, czarny, rozciągnięty sweter i rozwiązane adidasy….. Krótkie „Hello!” Za chwilę największy „ryk” – usłyszeliśmy „I think it`s dark and it looks like rain” i ODPŁYNĘLIŚMY (jak długo na to czekałam!!!).

Po „Plainsong” kolejne dwa utwory z promowanego krążka „Disintegration” – „Pictures Of You” i „Closedown”, a potem z „The Head On The Door” – „Kyoto Song” i „A Night Like This. Po zabawie przy „Just Like Heaven”, powrócili do nowej płyty: „Last Dance” i „Fascination Street”. Następnie pojawiło się coś, co sprawiło mi dużą radość (bo z ukochanej „Pornography”) – „Cold”, dalej „Charlotte Sometimes”, które chyba niepotrzebnie zostało oddzielone utworem „The Walk” od tego, co nastąpiło później…. Na scenie nagle zrobiło się zielono i usłyszeliśmy jedne z najbardziej wyczekiwanych dźwięków – a zwiastujące jeden z najlepszych utworów – „A Forest”! Wtedy nie spodziewałam się jeszcze, że potrwa prawie 9 minut! Niesamowita wersja! I na koniec ten wspaniały bas Simona – aż mnie ciarki przeszły! Po tych emocjach przerywnik „Inbetween Days”, po czym kolejna seria z promowanej płyty – dwa najwspanialsze na niej utwory – „The Same Deep Water As You” i „Prayers For Rain” (spojrzałam wtedy w górę i oniemiałam – niesamowicie rozgwieżdżone niebo stanowiło przepiękny dodatek do subtelnych dekoracji i świateł współgrających z poszczególnymi utworami) oraz „Disintegration” i „Lullaby”. Później znów więcej luzu i tańca przy „Close To Me”, „Let`s Go To Bed”, mocno rozbudowanym „Why Can`t I Be You?” i gorącym „Hot! Hot! Hot!”. Następnie cofnęliśmy się aż do „Three Imaginary Boys” i „Boys Don`t Cry”, aby po przerwie powrócić do nowości – „Homesick” i „Untitled”.

To co zdarzyło się na koniec….nawet nie marzyłam o czymś takim!!! – blisko 17 MINUT!!! najwspanialszych dźwięków z niewiarygodną interpretacją Roberta – to oczywiście jedyny, niepowtarzalny „FAITH”. Nie wiem, czy przygotowywali to wcześniej, czy też była to totalna improwizacja – w każdym razie POWALIŁA MNIE CAŁKOWICIE!!! ABSOLUTNIE WSPANIAŁA – BRAK SŁÓW!!! Głos Roberta był TAK przejmująco smutny, że nawet tylko dla tego jednego utworu warto było przyjechać do Budapesztu!! W takim momencie chciałoby się powiedzieć: „Chwilo! Trwaj wiecznie!!!!!!!!!!”

Po TAKICH EMOCJACH NIE MOGŁO być już nic więcej. Stałam oniemiała z wrażenia i nie byłam w stanie uwierzyć, że to już… koniec…

Gdy opuszczałam stadion, coś mi mówiło, że już nigdy COŚ TAKIEGO mi się nie przytrafi… Byłam po prostu przytkana nadmiarem wrażeń… Powtarzałam sobie w duchu: „Postaraj się zapisać w pamięci WSZYSTKO JAK NAJDOKŁADNIEJ!!!

Wiem, że to co napisałam, brzmi raczej banalnie, ale nigdy nie znajdę słów, które oddałyby to, co wtedy czułam. Wiem też, że SMITH jest jedynym artystą, który potrafi być tak przekonujący i prawdziwy w wyrażaniu uczuć, dołowaniu i jednocześnie dawaniu niesamowitej energii….I ta wrażliwość….

Kiedy obudziłam się rano w hotelu i usłyszałam THE CURE, pomyślałam, że coś ze mną nie tak („słyszę głosy?!”). Aż zapukałam w końcu do drzwi pokoju obok i wtedy okazało się, że pewien gość (także z Polski) odsłuchiwał właśnie nagrany koncert. Co za radość!!!! Za niedługo miałam go i ja!!! I do dziś cieszy moją duszę.

Wiele koncertów w życiu widziałam, pewnie jeszcze niejeden zobaczę, ale TEN w Budapeszcie był WYJĄTKOWY – NIE DO ZAPOMNIENIA, NIE DO POWTÓRZENIA!!

Olga Palka
The Cure, Budapeszt, Kisstadion 26 maja 1989r.