2 maja 1989 r. rozpoczęła się sprzedaż albumu „Disintegration”. Błyskawicznie dotarł on do 3. miejsca na liście najlepiej sprzedawanych w Anglii longplayów, stając się tym samym najwyżej notowaną płytą w historii grupy. W USA również zawędrował wysoko – do 12. pozycji w notowaniu Billboardu.
Robert Smith: Poinformowano mnie, że popełniam komercyjne samobójstwo. Chcieli cofnąć datę wydania. Uważali , że jestem „celowo niewyraźny”, co było dosłownym cytatem z listu jaki dostałem od wytwórni Elektra. Prawdę mówiąc zatrzymałem ten list i przechowuje jako cenna pamiątkę, gdyż „Disintegration” rozeszła się w milionach egzemplarzy. Od tej pory zdałem sobie sprawę, że firmy płytowe gówno wiedzą, co The Cure robi i co The Cure znaczy. Ja sądziłem, że jest to moje arcydzieło, a oni uważali że to jest do dupy.
W 2004 roku płyta osiągnęła w samych Stanach Zjednoczonych status podwójnej platyny, co oznacza, że sprzedała się w ilości ok. 2,5 miliona sztuk. Był to pierwszy album The Cure nagrany z przeznaczeniem na CD, czego powodem był brak miejsca dla utworów „Last Dance” i „Homesick” na wydaniu winylowym. Wersja kompaktowa i kasetowa trwa ponad 71 minut, dużo więcej niż standardowy album rockowy.
Robert Smith: Chciałem tym razem móc rozwinąć pomysł do godzinnej płyty, tak by nie czuć się skrępowanym koniecznością zmieszczenia 20 minut muzyki na jednej stronie. To brzmi jak zarozumialstwo, ale każdy chciał mieć kawałek mnie w owym czasie. Walczyłem z wizerunkiem gwiazdy pop, z ciągłymi oczekiwaniami, że będę wspanialszy, niż jestem w rzeczywistości, i to naprawdę mnie skołowało. Wpadłem w depresje i zacząłem znowu brać narkotyki – halucynogenne narkotyki. Kiedy postanowiłem nagrać płytę, zdecydowałem, że jak zakonnik nie będę z nikim rozmawiał. Tak naprawdę wydaje mi się to trochę pretensjonalne, kiedy patrze na to z dzisiejszej perspektywy. Ale faktycznie pragnąłem otoczenia, które byłoby lekko nieprzyjemne. Każdy oczekiwał, że będę pisał piosenki w stylu „Just Like Heaven”. Myśleli, że nadal będziemy nagrywać piosenki lekkie i rytmiczne z małą domieszką mroku, ale zrobiliśmy inaczej.
Michael Azzerad, Rolling Stone: Piosenki płyną w swoim wolnym tempie, starannie układając warstwę na warstwie syntezatorowej, na wpół klasycznej struktury ponad dobrze już znanymi płaczliwymi zawodzeniami Smitha i niespokojnymi piosenkami o miłości. „Disintegration” można odbierać jako szczytowe osiągniecie w karierze The Cure, artrockowy senny maraton.
Robert Smith: Nie jestem nieszczęśliwym skubańcem, jak wiele osób o mnie sądzi. Niektórzy mogą postrzegać „Disintegration” jako płytę ponurą i przygnębiającą, jako kolejną część „Faith”. Ale to nie jest tak. Tym razem chciałem stworzyć coś, w co byłbym naprawdę zaangażowany, coś z czego będę dumny. Najpierw myślałem, że lepiej będzie, jeśli wydam te utwory pod własnym nazwiskiem. Nie chciałem cofać The Cure ponownie w to samo miejsce i zmuszać kogokolwiek, by czul się – powiedzmy – nieszczęśliwy. Okazało się jednak, że wkład innych muzyków, zespołowe opracowanie tych nagrań, nadało albumowi inny wymiar. Ta płyta nie jest jednolicie ponura. Tak naprawdę depresyjne są tylko dwa utwory. „Disintegration”, jako całość, bardziej podnosi na duchu w czasie słuchania, niż „Pornography” czy „Faith”. Wiem, dlaczego te utwory są takie, a nie inne. Ma to wiele wspólnego z faktem, iż w momencie ich pisania zbliżałem się do trzydziestki, że ożeniłem się, a więc ze sprawami, które nie mają nic wspólnego z kimkolwiek poza mną. Przypuszczam, że „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” to było podsumowanie dla całego zespołu, podczas gdy ta płyta jest osobistym podsumowaniem dla mnie samego. Świadom jestem tego, że się powtarzam i podążam ponad znanymi już terytoriami… Będę chyba musiał znaleźć sobie inne medium. Może boks…
Wiele tekstów na „Disintegration” napisanych zostało z myślą o płycie, którą zamierzałem zrobić na własną rękę. Pokazałem je pozostałym członkom grupy wiedząc, że jeśli będą się bronić przed pomysłem cofnięcia The Cure o osiem łat wstecz, to sam je wykorzystam. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł nagrać te utwory pod własnym nazwiskiem, ale jednocześnie chciałem zrobić coś, co miałoby prawdziwą głębię emocjonalną. Gdyby więc pozostali muzycy zespołu nie zgodzili się na ten materiał, nie miałbym nic przeciwko. Odłożyłbym The Cure na jakiś czas na półkę, dopóki nie wyrzuciłbym z siebie wszystkiego, co się we mnie nagromadziło. Oni wiedzieli jednak, że tak czy siak będę kontynuować działalność, nawet bez nich. Na „Disintegration” zaśpiewałem to, co chciałem zaśpiewać, ale jest to płyta The Cure i dobrze, iż tak się stało.
Całe wieki zajęło im uwierzenie, iż ten album ma być właśnie taki. Jeśli ma to być ostatnia płyta The Cure, powinna to być płyta najlepsza. Naprawdę sądzę, że „Disintegration” to ostatnia płyta The Cure. Byłbym załamany, gdybyśmy zrobili kolejną. Ale ja zawsze zwykłem mówić, że The Cure kończą działalność. Pieprzcie to. Zespól będzie istnieć jeszcze co najmniej kolejne 10 lat.