Bardzo długo przyszło czekać fanom The Cure na nowy album grupy. W międzyczasie Robert Smith z ekipą uczestniczył w przeróżnych festiwalach wraz z młodymi gwiazdami brytyjskiego rocka, zarejestrował piosenkę do „Sędziego Dredda”, Wielbiciele The Cure jeszcze nie tak dawno wręcz kultowej formacji, czekali jednak na regularny dyskograficzny album. Ukazał się w tym miesiącu: z Pajacykiem na okładce, nosi tytuł „Wild Mood Swings”, a pilotuje go singlowe nagranie “13th”.
Smyczki, „dęciaki” – tego nigdy w obfitości na płytach The Cure nie było. A tym razem są równoprawnymi instrumentami jak gitara i bębny. A więc zmiana brzmienia? Z pewnością bardziej przekonująca niż to, co działo się na ostatnich dwu, trzech poprzednich albumach. Trochę powrotów do „cure’owych” korzeni i takie właśnie nowinki daly całkiem interesujący efekt, choć słyszałem, że wielu dawnych fanów nie bardzo przekonuje to, co na “Wild Mood Swings” się dzieje. Być może oczekiwali takiej aury niesamowitości, jaka towarzyszyła „Faith” czy „Pornography”. Tego rzeczywiście nie ma. The Cure to teraz bardziej uniwersalny zespół potrafiący zagrać ostrzej, i skomponować też zgrabna piosenkę.
Recenzja ukazała sie w Gazecie Pomorskiej, 1996 r.
Podziękowania dla Sławka za udostępnienie materiałów.