The Cure nowofalowe: „A Forest” (1980)
Numer, od którego wiele się zaczęło. Zgoda – zespół wcześniej wydał album „Three Imaginery Boys”, a grupa miała już na koncie kontrowersyjny singel „Killing An Arab” i hitową piosenkę „Boys Don’t Cry”, dzięki którym o The Cure zrobiło się głośno.
Ale to „A Forest” z drugiej płyty „Seventeen Seconds” zapoczątkował pierwszą ważną fazę w historii zespołu. I choć akurat w monotonnym, minimalistycznym „A Forest” słychać więcej nowej i zimnej fali, to do formacji przylgnęła etykietka gotów, która miała im towarzyszyć na kolejnych etapach działalności. Trzeba przyznać, że mimo tych zastrzeżeń, po części jest to trafna asocjacja.
Z „A Forest” emanują przecież sugestywny chłód i mrok, jak na gotycką kapelę przystało. Numer został podobno zainspirowany przez dziecięcy sen Smitha, w którym przerażony Robert błąkał się zagubiony po nieznanym lesie. Lider The Cure przekonywał potem, że to zmyślona historia, ale trudno w to uwierzyć, gdy słyszy się emocje, z jakimi wykrzykuje: „I’m lost in a forest, all alone…”.
The Cure literackie: „The Drowning Man” (1981)
Przy okazji trzeciej płyty „Faith” zespół już na dobre umościł się w gotyckiej szufladce. Zostawmy jednak na chwilę muzyczne podziały stylistyczne. „The Drowning Man” jest ciekawy nie tylko ze względu na ponury klimat kompozycji, ale i towarzyszący jej tekst.
To jeden z nie tak rzadkich momentów, gdy kierujący grupą Robert Smith zdradza swoje literackie fascynacje. Najgłośniejszym przykładem jest wspomniany już „Killing An Arab”, zainspirowany „Obcym” Alberta Camusa. „The Drowning Man” zawdzięcza swój tekst twórczości brytyjskiego pisarza fantasy Mervyna Peake’a. Numer nawiązuje do zapożyczonej z jego książki „Gormenghast” sceny, w której bohaterka dowiaduje się, że jej ukochany odpowiada za śmierć jej ojca.
Co za temat zarówno dla pisarza, jak i kapeli nurzającej się w gotyckich klimatach!
The Cure depresyjne: „One Hundred Years” (1982)
– Phil Spector w piekle – tak o płycie „Pornography” napisał recenzent „New Musical Express” Dave Hill. Chodziło o klaustrofobiczny, morderczy wręcz efekt, jaki wywołują w tych nagraniach brzmienia perkusji, gitar i wokalu wciśnięte w jedno pasmo.
„One Hundred Years” otwiera cały ten zestaw i trudno sobie wyobrazić bardziej przejmujące otwarcie płyty opowiadającej o najbardziej skrywanych lękach i niepokojach Roberta Smitha. „It doesn’t matter if we all die!” – zawodzi wokalista i od razu wiadomo, że na tej płycie raczej już nie wygrzebiemy się z bezwzględnie zasysającego wszystko, co żywe i kolorowe mroku.
– To był w moim życiu moment, gdy straciłem dokładnie wszystkich przyjaciół, ponieważ stałem się okropnym, skoncentrowanym na sobie dupkiem – wspomina Smith. – Zamiast pogrążyć się w autodestrukcji, postanowiłem ukierunkować swoje emocje na coś twórczego.
The Cure taneczne: „The Walk” (1983)
Nie samą czernią człowiek żyje. Czasem trzeba wyjść z cienia i spojrzeć na bardziej słoneczną część świata. The Cure potrafi zrobić to jednak na własnych warunkach. Jak choćby w piosence „The Walk” pochodzącej ze składankowej płyty „Japanese Whispers”.
Z pozoru pulsuje ona tanecznym rytmem, który dodatkowo podkręca elektroniczna produkcja. Aż trudno uwierzyć że ta kompozycja ma tyle lat – świetnie sprawdziłaby się w repertuarze jakiejś hipsterskiej ekipy dancepunkowej. To wrażenie się nasila, zwłaszcza gdy w utworze odzywają się oldskulowe klawisze.
Wraz z funkującym basem i bitami przywołującymi na myśl pokrewieństwo z „Blue Monday” New Order nie ma wątpliwości, że jesteśmy u źródeł narodzin jak najbardziej naturalnego w dzisiejszych czasach mariażu brzmienia klubowego z niezależnym rockiem.
The Cure egzotyczne: „Kyoto Song” (1985)
„Kolekcją popowych piosenek” nazwał magazyn „Melody Maker” wydaną w połowie lat 80. płytę The Cure „The Head On The Door”. Całkiem słusznie, skoro cały zestaw otwierał numer tak jawnie przebojowy jak „In Between Days”. Ale nawet nagrywając takie wpadające w ucho piosenki, grupa wiedziała, jak nadać im specyficzne, nieoczywiste zabarwienie.
Kapitalnym przykładem choćby dynamiczny „Blood”, który ubarwia partia akustycznej gitary wyraźnie zawdzięczająca sporo flamenco. Za to w zupełnie inne geograficzne rejony zabiera nas „Kyoto Song”. To wyraz przejawianej zgodnie przez sporą część nowofalowej sceny fascynacji Azją ze szczególnym wskazaniem na Daleki Wschód.
Tekst – bez dalekowschodnich odniesień – to powrót to nocnych lęków, jakie nawiedzają we śnie Roberta Smitha. Może całe zdarzenie miało miejsce w jakimś hotelu w Kioto? Nawet jeśli nie – orientalny temat przewijający się przez tę piosenkę kapitalnie podkreśla emanujący z niej chłód i alienację.
The Cure glamrockowe: „Do You Wanna Touch Me?” (1985)
Kilka coverów wykonywanych przez The Cure weszło na stałe do historii tej grupy. Warto pamiętać o „Hello, I Love You” Doorsów, „Purple Haze” Hendrixa czy „Young Americans” Davida Bowiego.
Wszystkie te numery naturalnie wpisują się w estetykę zespołu Roberta Smitha. Mroczny Morrison na czele Doorsów, psychodelizujące gitary w nagraniach Hendrixa, w końcu ubóstwiany przez pokolenie brytyjskich nowofalowców Bowie – to w wydaniu The Cure wybory mniej lub bardziej naturalne.
Ale sięgając po cudze kompozycje, The Cure potrafi czasem zaskoczyć. Tak zrobiła w 1985 r., gdy podczas światowej trasy koncertowej wyjątkowo chętnie grała numer gwiazdy glam rocka Gary’ego Glittera „Do You Wanna Touch Me?”. Piosenka zamyka znany wśród najbardziej zagorzałych fanów kapeli koncertowy bootleg „Live In Paris 1985”.
„Do you wanna touch me there?” – wyśpiewuje Robert Smith. No kto by pomyślał?!
The Cure romantyczne: „Just Like Heaven” (1987)
Robert Smith może być mistrzem rockowych dołów, ale nie sposób odmówić mu także umiejętności pisania fantastycznych przebojowych piosenek. No dobrze, nie sposób odmówić tego całemu The Cure, bo akurat pod takim „Just Like Heaven” podpisał się komplet muzyków grupy.
Pochodząca z płyty „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” piosenka stała się pierwszym dużym przebojem zespołu na rynku amerykańskim i doczekała się przeróbek artystów tak różnych jak Dinosaur Jr. i Katie Melua.
Ale ta kompozycja to nie tylko wymarzony materiał na playlistę jakiejś stacji grającej przystępną dla przeciętnego ucha muzykę rockową. The Cure przemycają w niej skutecznie szczególną, obezwładniającą nostalgię, dyskretną nutę smutku. A gdy dołożymy jeszcze ten niezwykły teledysk…
The Cure zmiksowane: „Close To Me” (1990)
Każdy wielki zespół wie, jak od czasu wystawić na próbę swoich fanów. The Cure wkurzyli ich w 1990 r. płytą „Mixed Up”, wypełnioną mocno podkręconymi, zwłaszcza przez dodanie tanecznej perkusji, remiksami najpopularniejszych nagrań.
„Lullaby”, „Lovesong” czy „A Forest” rozkołysane w szalejącym wtedy rave’owym stylu – to było zbyt wiele nawet dla najbardziej oddanych słuchaczy. Robert Smith nic sobie z tego jednak nie robił, podkreślając, że po dołującej płycie „Disintegration” miał ochotę na chwilę zabawy.
Zapewne w ramach tej zabawy zagonił cały zespół na plan surrealistycznego wideoklipu do „Close To Me”, w którym The Cure lądują w szafie na kolorowym dnie jakiegoś południowego morza.
The Cure przebojowe: „Friday I’m In Love” (1992)
The Cure czasem potrafią puścić oko w kierunku bardziej mainstreamowej publiczności, zachowując przy tym undergroundowy sztafaż. Ale bywa, że Smith i spółka zapominają o własnej alternatywnej legendzie i pozwalają sobie na nagranie bezwstydnie popowego numeru. Takiego jak „Friday I’m In Love”.
Piosenka pochodzi z albumu „Wish”. Podobno szefowie amerykańskiej firmy płytowej Electra nie posiadali się ze wściekłości, że muzycy uparli się, by pierwszym singlem była nieoczywiste, klimatyczne „High”, a „Friday I’m In Love” wybrali na dopiero kolejny singiel. Można ich chyba zrozumieć, bo na takie radiowe strzały niektóre kapele czekają czasem całą swoją karierę.
The Cure melancholijne: „Cut Here” (2001)
Smith z łatwością nakłada rozmaite maski, nie tylko muzyczne, ale i tak pozostaje przede wszystkim patronem wszystkich pogrążonych we własnym świecie melancholików. Kto tak jak on potrafi opowiedzieć o żalu i tęsknocie za utraconą osobą?
„Cut Here” odnosi się do konkretnej osoby – wokalisty Billy’ego Mackenzie, przyjaciela Smitha, który popełnił samobójstwo w 1997 r. Ale nie znając kontekstu, tę piosenkę można potraktować jako opowieść o przelotnym spotkaniu dwojga dawnych kochanków, którzy chcą sobie dać jeszcze jedną szansę. Jest na to za wcześnie, a może za późno?
Smith osiąga mistrzostwo w budowaniu napięcia poprzez cytowanie pozornie banalnych zdań, które w chwili niezobowiązującego spotkania wypowiadają ludzie, aby potem żałować, że nie zdobyli się na poważną rozmowę o emocjach. Znaczący jest tu nawet tytuł piosenki: „Ciąć tutaj”. Może chodzi o otwarcie pudełka z jakimś spóźnionym prezentem? Albo o kopertę z listem, który wszystko wyjaśni? Ale przecież równie dobrze może chodzić o cięcie, które sprawi, że zabliźnione serce znów zacznie krwawić.
Robert Sankowski
źródłó: Gazeta Wyborcza