O „Pornography” napisano już pewnie wszystko: czy to osobiste historie Tomasza Beksińskiego, czy celną jak mało która recenzję Piotra Weltrowskiego. To jest taka płyta, że zaczyna się od słów „it doesn’t matter if we all die”, a potem z każdym kawałkiem jest tylko gorzej. Wjazd na szczyt tego emocjonalnego rollercoastera to oczywiście przeszywający „Cold” (po którym może być już miejsce tylko na zjazd w postaci tytułowego kolażu sampli nie z tego świata), ale dziś chciałem się jeszcze na chwilę zatrzymać przy „A Strange Day„.
Jakiś recenzent z epoki określił kiedyś, że tej piosence najbliżej do popu z całego zestawu. Faktycznie sekcja rytmiczna trochę trąci „Charlotte Sometimes”, ale nazywanie tej apokaliptycznej pieśni „popem” to gruba przesada. Choć trzeba przyznać, że ten gitarowy motyw wkręca się w mózg i lubi mi się czasem przypomnieć, zupełnie niczym niesprowokowany. To jeden z tych motywów (drugi u The Cure, obok „Maybe Someday”), które wygrywałbym sobie do znudzenia na gitarze, gdybym tylko umiał na niej grać. Czasem sobie tak odchylam głowę i wyobrażam, że siedzę o zmroku na jakiejś amerykańskiej werandzie i wygrywam go sam do siebie aż do ciemnej nocy. Doświadczam impresji dźwięku, a chwilę potem wszystko przemija na zawsze.Ale następnie jednak wstaje kolejny dziwny dzień.
Szlag.
Recenzja oryginalnie ukazała się na profilu Fb – Jeszcze tego nie słyszałeś