Piotr Stelmach: Pornography. Repeta z klasyki

Rok 1982. W Polsce odmierzany smutną rzeczywistością stanu wojennego i pamiętany do dziś głównie ze względu na 90 euforycznych minut, podczas których Boniek trzy razy dał Belgom do zrozumienia, że na mistrzostwach świata w piłce nożnej to nie oni kroją główną pieczeń. Fajne chwile, naprawdę.

W muzyce działo się raz śmiesznie, raz strasznie, raz zbyt poważnie, a raz ultra hurtowo. Pod koniec roku miała się ukazać płyta, która wkrótce zmieniła rytm pracy każdego urzędu statystycznego w większości krajów (ro)zwijających się. „Thriller” Michaela Jacksona. Dwa lata wcześniej w Macclesfield na przedmieściach Manchesteru lider Joy Division – Ian Curtis najpierw obejrzał film Wernera Herzoga „Stroszek”, a później słuchał muzyki z albumu „The Idiot” Iggy’ego Popa. Efekt tego osobliwego spotkania ze sztuką był drastycznie skuteczny. Na scenę zainstalowaną na słynnym Shea Stadium w Nowym Jorku wchodziła najinteligentniejsza punkowa orkiestra, czyli The Clash. Przed szalejącą publiką zagrali fantastyczny koncert, chociaż wiadomo było, że swoje najważniejsze artystyczne manifesty zespół odtrąbił już wcześniej. W Europie dogorywał nurt new romantic, wydając na świat elegantów odzianych w żaboty i pumpiaste spodnie typu „idź, synu, do sklepu po dziesięć kilo ziemniaków i włóż je do kieszeni, bo się zmieszczą”, ale – co istotniejsze – również kilka(naście) znakomitych płyt. Muzycy Depeche Mode dopiero za jakiś czas mieli udowodnić, że za pomocą młotka oraz kawałka podrdzewiałej rury można stworzyć rzeczy co najmniej frapujące. Londyn kipiał działalnością przeróżnej maści klubów z rosnącą powoli, acz systematycznie w siłę muzyką elektro – pop i odwiedzających je, pomalowanych wszystkimi szminkami tęczy oryginałów, wśród których prym wiodły postaci pokroju Steve’a Strange’a – artysty o nazwisku wprost proporcjonalnym do pomysłów i stylu bycia. No i jeszcze przyjaciele rogatego… W szybkim tempie przybierał na znaczeniu kierunek określany jako New Wave Of British Heavy Metal. Eddie, historie „płaszcza i szpady”, obowiązkowo niebieskie i obowiązkowo za wąskie jeansy, podkreślające nadprzyrodzone przyrodzenia ich właścicieli, Numbery Of The Beasty, British Steele, Crusadery i inne, raz świetne i godne uwagi, a raz totalnie awaryjne zjawiska. Z czasem na muzycznej scenie zaczęły pojawiać się hard rockowo – metalowe odpryski, osiągając apogeum żenadierki w postaci utworu, a właściwie teledysku do utworu „The Final Countdown” szwedzkiej grupy Europe. Wiem, wiem… Klasyka, również i na Liście Trójki. No i co z tego? Jeśli ktoś potrafi wskazać bardziej nieprawdziwy moment w historii muzyki rockowej, niż scena, w której wokalista Joey Tempest mruży oczy i ustyma pomalowanymi wiodącym kolorem serii zabawek Hello Kitty wyśpiewuje słynne „łiliwinczugewa”, to zapraszam do dyskusji. Szacunek za sukces singla, ale… Aha, jeszcze coś. Czy nazwisko „Nawałnica”, nawet jeśli jest pseudonimem artystycznym, sprawdza się w jakiejkolwiek konfiguracji? Joey Nawałnica. Grubo…

Na tle tego wytrwale ondulowanego, wesołego i traktującego niezbyt agresywnie proces twórczy towarzystwa Robert Smith musiał sprawiać wrażenie przybysza z tak zwanej „bardzo ciemnej dupy”. Lider The Cure – już wtedy facet bezwzględny, jeśli chodzi o wszelkie decyzje dotyczące zespołu – miał wszak nad swoimi kolegami z szeroko pojętej branży istotną przewagę w jednej dyscyplinie. Trochę więcej czytał. Książek. Rozstrzał był imponujący: od opowiadań dla dzieci autorstwa Penelope Farmer, przez surrealistyczne prace Mervyna Peake, aż po dzieła egzystencjalistów, takich jak Franz Kafka, Jean-Paul Sartre czy Albert Camus. Naturalną koleją rzeczy wrażliwy muzyk, pochłaniający w sporych ilościach tego typu mieszankę, nie powinien pisać piosenek o wcześniejszym wysypie truskawek na polach Kornwalii. I nie pisał. W pierwszym okresie działalności The Cure Smith pomylił się właściwie tylko raz, nagrywając szkaradnej urody przeróbkę utworu „Foxy Lady” Jimiego Hendrixa. Poza tym zespół rósł jak na starannie obsługiwanych drożdżach, a wraz z nim rosło także znaczenie jego poszczególnych albumów. „Three Imaginary Boys” to, cytując sprzed lat Kazimierza Staszewskiego, „prostota na granicy geniuszu”. „Seventeen Seconds” – klaustrofobiczna pierwsza część „trylogii depresyjnej” – do dziś pozostaje jedną z najbardziej enigmatycznych płyt co najmniej dwóch dekad. Minimalistyczna w formie, potężna w sile wyrazu, ubrana w mrok, ale jeszcze nie w ciemność. „Faith” – część druga – to już propozycja uzbrojona hurtowo w emocje, topiąca we łzach podczas koncertów publiczność i natchnionego, głównego autora repertuaru. Przerażające songi w postaci „The Funeral Party”, „All Cats Are Grey” czy „Doubt” i apokaliptyczne frazy („w celi śmierci jedna nuta rozbrzmiewa bezustannie”) jakby zapowiadały, że ta smutna orkiestra przyłoży wkrótce czymś ze znacznie cięższej kategorii wagowej. No i przyłożyła. Boleśnie.

„Pornography”. Najsilniejszy depresant w dziejach rocka. Napisano kiedyś o płycie „Sticky Fingers” Stonesów, że „wystarczy ją polizać, żeby odjechać do końca tygodnia”. Nie jest tajemnicą, że przed i podczas sesji nagraniowej Smith niespecjalnie stanowczo stronił od kontaktu z „artykułami spożywczymi”, których nie odważyłyby się uwzględnić w swojej ofercie sklepy ze zdrową żywnością. Smakosz i koneser, ale inaczej. Album The Cure znacznie poszerza i wzmaga doznania, niekoniecznie te z kategorii organoleptycznych. To już nie tylko odlot, ale trudna do przełknięcia dawka strachu, paranoi i powykrzywianych obsesji, w tym największej, jaka stała się w tamtym czasie udziałem lidera – lęku przed śmiercią. W tym kontekście nie dziwi więc otwierająca warstwę słowną fraza „nieważne, czy wszyscy umrzemy”. Nie dziwi także fraza ostatnia z tej samej piosenki („One Hundred Years”) – „wciąż umieramy, jeden po drugim, to trwa już od 100 lat”). Oto – jeśli ktoś jest w stanie tyle wytrzymać – czterdzieści dwie minuty kopania saperką grobu w zamarzniętej ziemi. Dźwiękowa, a przede wszystkim literacka hekatomba.

Nie znam bardziej intensywnej płyty. I bardziej lodowatej. „Pornography” to domknięty do ostatnich, najmniejszych nitów, dudniący konglomerat nasączony formaliną, wampiryzmami i ponuractwem. W historii muzyki popularnej równie, choć na pewno nie bardziej chore są jedynie trzy elementy związane z płytą Davida Bowie pt. „Outside”: utwór „I’m Derranged”, teledysk do singla „The Heart’s Filtry Lesson” i zdjęcia w książeczce. Bo to w sumie nieźle szokujące, kiedy doświadczanie muzyki od strony dźwiękowej, wizyjnej i graficznej powoduje wręcz mało rozkoszne efekty somatyczne. Jazda po bandzie, doprawdy.

„One Hundred Years”, „The Hanging Garden”, „The Figurehead”, „Cold”… Po ponad 30 latach od wydania album wciąż robi na mnie to samo wrażenie: jakby nagrywano go zimną jesienią na opuszczonym przez personel, pozbawionym światła oddziale bez klamek. Powybijane szyby, przyklejone do krat w oknach, błagające o litość twarze i ściany w kolorze, który nie ma nazwy. Upiorna, niemożliwa do wykreowania nawet w mózgach o wyjątkowo dużej wyobraźni rzeczywistość. Wzmocniona ziejącą chłodem w każdym z ośmiu fragmentów mało finezyjną, ale wywołującą gigantyczne wrażenie aranżacją. „Pornography” jest płytą, na której (z wyjątkiem pierwszego kawałka) rolę instrumentu prowadzącego pełni… perkusja Lola Tolhursta (kilka lat później Robert Smith potraktuje swojego długoletniego przyjaciela mocno z buta, relegując Go za pijaństwo i nieróbstwo ze składu, a w opisie obsługi poszczególnych instrumentów do płyt „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” i „Disintegration” na oficjalnej stronie internetowej The Cure przy nazwisku Tolhurst pojawi się bezceremonialnie słowo „nothing”). Proste, nietrudne do zagrania dla każdego posiadacza choćby minimalnego poczucia rytmu perkusyjne figury pełnią tu rolę riffów, do których komentarz i harmonie dokładają przestrojony obowiązkowo w dół bas Simona Gallupa, posępne dźwięki klawiszy oraz wokal i powciskana w i tak już gęste faktury sekcyjne gitara Smitha. Efekt jest piorunujący. Całość to maksymalnie skondensowana, pulsująca pod ogromnym ciśnieniem opowieść o pornograficznej rzeczywistości odczuwanej, rozumianej i przekazywanej na wskroś osobliwie przez lidera The Cure.

Wszystko, każdy pojedynczy dźwięk i zdanie na tej płycie zdają się prowadzić do ostatniego, tytułowego utworu. To już kompletna kakofonia. Bełkot odtworzonych od tyłu z taśmy, niezrozumiałych fragmentów czyichś wypowiedzi, brzmiący niczym materiał z uszkodzonej czarnej skrzynki, a na dokładkę przerażająco zaśpiewane przez Smitha słowa:

„(…) W książkach, w filmach, w życiu – wszędzie słuchać odgłosy rzezi. Twoje ciało odwraca się, ale jest już za późno. Jeszcze jeden taki dzień jak dziś, a zamorduję cię (…)”.

Kilka ostatnich sekund albumu wypełnia wzmagający się, nieprawdopodobny jazgot. I nagle następuje cięcie, a później… cisza. Może nawet głośniejsza od paranoicznego epilogu. Koniec.

Niby wszystko już wiemy. Niby treść jest aż nadto sugestywna. Ale jest też jeszcze coś, co przewraca do góry nogami ostateczny odbiór tej płyty. Zresztą poprzedniej, stanowiącej mocny wstęp do radykalizmów tu zawartych również. Ostatnie słowa każdej z nich. „Nie pozostało już nic innego, tylko wiara” – tak brzmi pożegnanie z „Faith”. Na „Pornography” słychać natomiast wyraźną, mocną deklarację „muszę opanować mdłości i znaleźć lekarstwo”. To trochę jak ratowanie przy pomocy małego urządzenia zwanego „farelką” kogoś wrzuconego znienacka do zaryglowanej kriokomory i zostawionego tam na pastwę losu. No, ale zawsze zostaje przecież nadzieja. A tę należy mieć. Należy też w coś wierzyć i ufać. I przy okazji dobrze byłoby nie pluć na godło. Dobranoc.

Piotr Stelmach

Ten i inne teksty Piotra Stelmacha znajdziecie na Jego Facebook’owym fanpage’u.
Fot. Marcin Zawadzki