Na szczycie, trochę w szafie, trzy razy w Apollo. The Cure, Londyn 21-22-23.12.2014

Trudno się zebrać po takim maratonie. Jeszcze trudniej poukładać wszystko w głowie. Dziewięć godzin i dwadzieścia cztery minuty wyskakane i wykrzyczane pod sceną, sto dwadzieścia jeden usłyszanych utworów, mnóstwo wrażen i pojedyńczych wspomnień, we wszystkich kolorach świateł bijących ze sceny przez te wszystkie dni. Tak, to był szaleńczy maraton, nie do pomyślenia wcześniej. Jednak z każdą godziną rozpędzał się jeszcze bardziej. Wcześniej bym pomyślał, że takiej intensywności nie sposób przecież przeżyc, na scenie i pod nią. A jednak…

W dzisiejszych czasach, w dobie Youtube, Instagramu, czy Twittera, kiedy każdy może obejrzeć i posłuchać fragmentów koncertu, jeszcze przed jego zakonczeniem, zbędne wydaje się chyba rozbieranie na czynniki pierwsze tego, jak zespól prezentował się na scenie. „Marcin, dali czadu?” – Dali, a jak! My zresztą też…

Skakanie przez barierki by ominąć kolejkę przed Apollo i wejść razem, czy wbijanie się na “Stojące” drugi raz na ten sam bilet. O tym, że szukamy jednego z nas, też cała sala usłyszała. Zapraszamy następnym razem z nami. Sto pociech…

Na scenie zaczęło się od And Also The Trees – zespół poprzedzający koncerty – rzecz dla The Cure ostatnimi czasy niezwykle rzadka, wymęczył mnie niemiłosiernie. Wokalista, szybko nazwany przez naszą Loże Szyderców “Mickiewicz” wił się i wczuwał w rolę momentami zbyt przesadnie. “Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”… Widać było doświadczenie sceniczne, jednak grupa była dla mnie kompletnie nieznana i taką też pozostanie. Nie lubię po prostu supportów, nie tylko przed Cure…

W przeprowadzonej na szybko sondzie, tuż przed rozpoczęciem, 9 na 10 respondentów opowiedziało się za Shake Dog Shake – jako otwieraczem pierwszego z trzech worków świątecznych prezentów. Nie mogło być inaczej, w tym miejscu, wszak Apollo był też bogiem różnego rodzaju wróżb. Cała sala od razu się zagotowała. Swoją drogą, czy znany jest bardziej eksplodujacy utwór na początek? Smith tylko zaśmiał się szyderczo… do nas szyderców. “Wake up in the dark” – napisałem te słowa kilka godzin wczesniej na Facebooku, a teraz je wykrzyczałem razem ze wszystkimi wokół.

Okazało się trzykrotnie. Domysły na temat Trylogii, wypisywane również przezemnie, już na początku uległy nieco modyfikacji. Druga, naprędce sklecona wersja brzmiała o wymieszanych albumach. I szczególnie w poniedzialek utrzymywało się to aż przez osiem pierwszych utworów.

W niedzielę cała teoria szybko runęła wraz z pierwszymi taktami alt.end. I trochę też cała euforia wywołana początkiem koncertu. Kawałek ten to typowy zamulacz z “The Cure”. Nadal nie rozumiem, gdy ktoś widzi w tej płycie cos wyjątkowego? Założe się, że gdyby nagrał ją zespół XYZ nawet byście się o niej nie zająkneli i przeszła by niezauważona jak setki innych. A tak oceniana jest chyba przez pryzmat całej kariery The Cure i z czterech gwiazdek jedna jest za Disintegration, a druga za Pornography jak kto woli. Ja jedyne co pamiętam z tego albumu to świetne klipy.

A Night Like This – najstarszy znany utwór The Cure. Pierwsze wykopaliska pochodza jeszcze z 1976 roku. Schwytany na żywo zostal dwa lata później. W Apollo kompletnie zakrzyczany przez nas pod sceną. Zaraz potem, poza spodziewanymi na koncertach Just Like Heaven, The Walk czy Inbetween Days zespół wyjął po raz pierwszy z szafy A Man Inside My Mouth. Wydaje się, że już nie ma utworu z regularnego albumu, który ani razu nie zabrzmiał by na żywo? Co jakiś czas otrzymujemy dlatego premiery z drugiego obiegu.

To, że The Cure są na swoich koncertach nieprzewidywalni już raczej nikogo nie powinno dziwić. Fajnie, że o różnorodnosci set-list można długo dyskutować, i że przed każdym wypadem w trasę, krótszym czy dłuższym, przez fora przelewają się różnego rodzaju spekulacje. Mimo, że na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, że Smith porozrzucał kartki z tytułami utworów by następnie je pozbierać, to w trakcie trwania  koncertów powoli można było odnaleźć główny klucz doboru repertuaru. Grupa zagrała wszystkie utwory z albumu The Top, nieodbiegając też za bardzo od połowy lat 80-tych. Były co prawda wycieczki do – wspomnianego wyżej “The Cure”, czy nawet “4:13 Dream”, ale przeważająca wiekszość to jednak szkielet trylogii – The Top – The Head On The Door – Kiss Me Kiss Me Kiss Me. Zestaw jakby nie było – raczej tylko dla fanów. I teraz pytanie. Czy powtórzą cały album z 1984 roku jeszcze raz, jesli Trylogia dojdzie do skutku? Czy po to były te wieczory, żeby płytę tą, brzydko mówiac, odhaczyć i zaanonsować trasę z albumami, które przyniosły grupie mainstreamową popularność, sławę i pieniądze? “The Head On The Door – Kiss Me Kiss Me Kiss Me – Wish”? I możemy tak na okrągło…

Dalej posypał się Wailing Wall i Bananafishbones. Podczas niedzielnego Wrong Number największe kłopoty z połączeniem miał Simon. Przez kilka minut problemy z gitarą basową zmusiły technicznych do gorączkowych podskoków na scenie. A obserwowanie ich nieco uatrakcyjniło nam sam utwór, który nie jest nigdy faworytem w zestawieniu. Tak samo Never Enough, choć teraz w nowej wersji wymusza na widowni większą aktywność podczas każdej krótkiej pauzy. Like Cockatoos, czyli ewidentne grzebanie w repertuarze z 1987 roku, a Give Me It to już huragan dźwięków i bombardowanie światłami po całym Apollo. Chyba najlepszy, razem z Lullaby, pokaz możliwości oświetleniowca. Po takim żywiole zespół zakończył główne danie.

Nieco bardziej “przemyślane” były zestawy na bis. Choć też zmieniające się każdego dnia. Mieliśmy najstarszy The Cure, trochę młodszy – m.in. Charlotte Sometimes dla niektórych było spełnieniem marzeń – dalej odcinek pod tytułem 'Fascination Disintegration’, czy część tzw. Pop, która utworem Hey You! kończyla każdy wieczór. “Hey you, Thank you, Good night!” – tymi słowami Smith żegnał się z nami za każdym razem dobrych kilkanaście minut po godz. 23. A trzeba wiedzieć, że kończąc imprezę po wyznaczonej na 11pm „curfew” (tłumaczona jako godzina policyjna kojarzy nam się raczej słabo) zespół naraża się na kary finansowe. Nie przeszkodziło to jednak w niedzielę zejść ze sceny 17 minut po czasie, w poniedzialek 12, a we wtorek 14.

Tymczasem na widowni, w niedzielę, a szczególnie w poniedziałek było bardzo gorąco – dosłownie i w przenośni. Fani przyjechali z całej Europy m.in. Włoch, Danii, Finlandii, Grecji, Niemiec – dużo Niemców – nie żebym się tym jakoś specjalnie przejmował, ale w niedzielę byłem świadkiem dokumentacji koncertu na pierdylionie zdjęć, co może nieco irytować stojących obok. Jaki jest sens robienia tego samego ujęcia tyle razy? Bravo i Popcorn zrobiły swoje. Komicznie wygląda też wysyłanie selfie z koncertu z dopiskiem „schlafe gut”. No nic, my się też dobrze bawiliśmy.

Generalnie publiczność mocno i na prawdę pozytywnie zaskoczyła. Momentami kocioł pod sceną był porównywalny z tym, jaki możemy oglądać na “In Orange”. Szczególnie w drugi dzień osiągnał maksimum. Smith był zagłuszany nawet podczas Pictures Of You, kiedy to też kilkukrotnie, ktoś surfował ponad głowami publiczności zwinnie chwytany przez ochronę koncertu. W Wlk. Brytanii “crowd surfing” jest zabroniony. Gabrels tylko usmiechał się pod nosem. Smith i Gallup udawali, ze niczego nie widzą. Ja też nigdy nie widziałem tak żywiołowej publiczności na koncercie The Cure. Fajnie było być jej częścią. Widać też było, że to kompletnie inna grupa fanow od tej np. z marca tego roku. Ceny o połowe niższe niż te w Royal Albert Hall zrobiły swoje. Gotowało się też podczas Primary, Play For Today i oczywiście A Forest.

Choć we wtorek niestety więcej już było tych, którzy chcą być w samym centrum wydarzeń, a chęci brakuje na to, by dotknąć nieba przy From The Edge Of The Deep Green Sea, czy “pomagać” O’Donnellowi przy Play For Today. Za to głośne śpiewanie, czy skakanie wywołuje wielkie oburzenie co u niektórych. Podczas pierwszych dwóch dni wrzało jak w ulu już od pierwszych sekund, tym większe było nasze zaskoczenie, kiedy w ostatni dzień Shake Dog Shake przeszedł, można to powiedzieć, prawie “nie zauważony”. Smith za to przyjał (cokolwiek przyjmował w barze wcześniej) koncert bardziej na wesoło, co od razu widać kiedy staje się nad wyraz rozmowny. Przygotował też trzy różne koszule na trzy wieczory. Prawdziwy showman! Friday I’m In Love razem z Doing The Unstuck też musiały chyba być dołączone do zestawu w ostatniej chwili. Po ponad dwóch godzinach niektórzy już odpuścili i ci bardziej zywiołowi wrócili pod scenę na serię bisów.

Ze względu na to, że świąteczne kolędowanie rozpocząłem już w sobotę radosnym Slowdive, planowałem być tylko na pierwszych dwóch koncertach The Cure. Ale wracając w poniedziałek po północy do domu, zostałem zatrzymany przez policję. Dobrze, że sekundy wcześniej zadziałały refleks i hamulce, a taryfikator za przekroczenie “tylko o pięć” (35 na 30mph) nie przewiduje kary, a jedynie tłumaczenie się stróżom z powodów szybkiej jazdy. Brakowało niewiele, bo tylko 2mph by zadziałał wymiar sprawiedliwości i uszczuplił konto nawet o “dwa koncerty w Apollo”. Samo pouczenie potraktowałem też jako znak, że jutro muszę udowodnić jeszcze raz, że potrafię się poruszać po tej samej trasie, ale juz z przepisową predkością. Załatwienie biletu nie było problemem. Wyszły więc z tego trzy wieczory. W ścisku przez kilka godzin, w wypełnionej do ostatniego miejsca gorącej sali. Ale czasami i zmęczenie może być przecież przyjemne. Jak to w życiu. I jak to w życiu, “ciągle chcemy więcej”…

Po koncertach zazwyczaj przez jakiś czas nie słucham radia i nie włączam żadnej muzyki. Gram sobie to na okrągło w głowie i… na YouTube. Dziękuję tym wszystkim, z którymi tak dobrze się bawiłem. Dotarliśmy na sam szczyt, ścisnięci w szafie, były też pocałunki. Trzy razy w Apollo. Veni, Vidi, Vici!

Marcin Marszałek