Trzy Urojone Tygodnie – Pamiętniki Roberta Smitha z 1987 – część 1

Tydzień pierwszy

Sobota, 14 marca 1987
Wstaję o 9 rano po czterech godzinach snu i gorzko halucynuję w drodze na Heathrow. Jesteśmy w komplecie, uśmiechamy się sporadycznie, z wyjątkiem Billa (Chris Perry, szef działu fikcji, funkcja na trasie nieznana), który jak zwykle się spóźnia. Pomimo tej oczywistej próby wcześniejszego pochówku, udaje nam się zdążyć na nasz lot do Madrytu z dobrymi trzema minutami zapasu…

Lądujemy w Hiszpanii i meldujemy się w hotelu, aby kontynuować sen. W rzeczywistości spędzamy popołudnie na graniu w „Zgadnij, jak to brzmi” na nudzącym nowym syntezatorze Casio, Lola, i gdy dochodzimy do „See Emily Play”, mini bar jest prawie pusty. Wracamy na lotnisko o 8 i wsiadamy na pokład Boeinga 747 linii Aerolineas Argentinas do Rio i Buenos Aires. Zaciskam zęby, usiłując się zrelaksować, i tak to się zaczyna…

Niedziela
Po bezsennych dziewięciu godzinach, picia, rozmów, czytania i przerywanego snu z hukiem o ziemię, samolot ląduje w Rio. Następnie jest czyszczony, tankowany i po dwugodzinnym opóźnieniu leci do Buenos Aires. Lądujemy o 9 rano czasu lokalnego, czując się mniej niż dobrze: tutaj jest gorąco i przesadnie słonecznie, wszyscy noszą okulary przeciwsłoneczne. Po kilku brutalnych kontrolach jesteśmy prowadzeni bocznymi drzwiami do oczekującego samochodu. Wszędzie są jacyś ludzie, a nas śledzi dziwny korowód trąbiących, krzyczących, machających samochodów. Buenos Aires przypomina przedmieścia/podbrzeża Mega City One, niepokojące połączenie starego i rozpadającego się z prawie ukończonym, z którego nagle, niegrzecznie i anachronicznie, wyłania się ogromny odbijający obiekt wieżowy Sheraton Towers – nasz dom na kolejne cztery dni. Przed hotelem kręci się około 500 osób, i gdy podjeżdżamy, rzucają się w naszym kierunku: nie czując się do końca gotowi na miłość i rozmowę, wyskakujemy i pędzimy do wejścia, a ja zdaję sobie sprawę, że czuję się bardzo dziwnie… Sześć godzin w łóżku robi swoje, a o 17:00 nasz Team Cure jest już przy basenie i pije piwo. Stopniowo wracamy do sił, postanawiamy wyjść i się integrować. Około 100 osób, które jeszcze czekają na zewnątrz, to przyjacielska grupa, choć prawie całkowicie niezrozumiała, z wyjątkiem szefa do tej pory nieznanego „Oficjalnego” Klubu „Bananafishbones” The Cure, który w sposób rozrzutny wyraża się w stylu Fawlty Towers. Robimy sobie nieskończoną liczbę zdjęć, zanim udajemy się na bardzo spokojny posiłek, chyba włoski, a wszyscy kładą się spać przed północą. Dziwny dzień…

Poniedziałek
Budzę się z gorączkowego snu o godzinie 11 i od razu włączam The Chieftains. Zasłony są otwierane i zamykane o 12: jest zbyt gorąco i bardzo słonecznie. Piszę kilka listów, a potem spotykam się z innymi na dole: dziś jest dzień prasowy, i przez następne kilka godzin staramy się szczerze i uczciwie odpowiedzieć na pytania dotyczące „Killing An Arab”, Maradony, zabicia Thatcherowej, zdrowia psychicznego itd., itp.

To jest odważne i niekończące się, a ucieczka jest szybka i podstępna – lądujemy znowu w moim pokoju na rewitalizującego rumu Stroh! Ponownie pokonując tłum, schodzimy na dół, wsiadamy do samochodu i pędzimy na stadion piłkarski Ferro Carril Oeste, który wygląda zdumiewająco jak Loftus Road, i stając na świecącym pod światłami boisku, zaczynam odczuwać gęsią skórkę…

Nagle pojawia się piłka. A my zaczynamy śpiewać, ale gra nie trwa długo, a Team Cure szybko rozchodzi się wśród dziesiątków krzyków „oszustwo”. Argentyńscy przeciwnicy udają niewiniątka…
Nasza próba trwa kilka godzin i kończy się około 22, a po hałaśliwej wizycie w Ristorante Fish, dzień wreszcie kończy się na 24. piętrze hotelu.

Wtorek
Wstałem z trudem o godzinie 1, wypijam kilka kubków kawy, i wracam na ziemię: jest gorąco i strasznie słonecznie. Udzielam kolejnych kilku wywiadów i dostaję argentyński strój drużyny, bukiet krwistoczerwonych róż i wiadomość od mężczyzny, który wygląda jakby szalenie przypominał Tootsie…
I wtedy słychać dźwięk rozbijającego się szkła.

Powiedziano nam, że pojawiło się pewne „nieporozumienie” dotyczące sprzedaży biletów – 19 000 ludzi ma bilety, ale tylko 17 000 może oficjalnie wejść na teren, i w rezultacie kilku zirytowanych fanów próbuje dostać się innymi sposobami. Rozpoczyna się pełnowymiarowa rozróba, z wieloma rozbitymi radiowozami, kilkoma zabitymi policyjnymi psami i staranowanym straganem z hot dogami, którego właściciel dostaje zawału serca. A to wszystko jeszcze zanim weszliśmy na scenę.

Przez prawie dwie godziny gramy wśród ogłuszającego chaosu, zanim uciekamy z krzykiem do samochodu i odjeżdżamy. Minie trochę czasu, zanim przestaniemy się trząść. Kończymy z wczesnym śniadaniem w barze, zanim pójdziemy spać.

Środa
Rozsuwam zasłony, aby poczuć nieuchronnie nadchodzący gorąc oraz ludzi, którzy rozbili obóz na zewnątrz, zanim pędzę do pokoju Simona po mleko i na plotki. Wychodzimy na stadion piłkarski o godzinie 15, i gdy zaczynamy krótką, ostatnią próbę dźwięku, słońce osiąga temperaturę 100 stopni. Topimy się w szatni, między wywiadami słuchamy Nicka Drake’a i Billie Holiday. Hałas powyżej nieubłaganie wzrasta, a my nerwowo spoglądamy na siebie, gdy dowiadujemy się, że dzisiaj, pomijając kolejne „nieporozumienie” z biletami, nie będzie „żadnych” kłopotów”…

Tłum pcha się do przodu, gdy wchodzimy na scenę, i mimo wyższych barykad i dodatkowych służb policyjnych (lub dokładniej mówiąc, z powodu wyższych barykad i dodatkowej policji), zaczyna się bitwa. W połowie koncertu kilku ubranych w mundury ludzi płonie, a większość ich towarzyszy chowa się pod sceną przed nieustannym i bezlitosnym deszczem monet, krzeseł, kamieni i szkła.

Niestety nie wszystko jest celnie rzucone, a Porl jest pierwszym z nas, który zostaje trafiony: im dłużej to trwa, tym bardziej się zżeramy, i kiedy butelka po coli uderza mnie w twarz podczas „10.15”, zatrzymuję piosenkę. Kończymy punkowym szaleństwem w „Arabs-a-go-go”, a potem uciekamy. Na zewnątrz teren nie różni się zbytnio od centrum Bejrutu, i z ogromnym ulgą docieramy do hotelu. Kładę się obity, inni spędzają resztę czasu w barze, podczas gdy ja śnię o morderstwie…

Czwartek
Wstaję o 11:30, czuję się świeżo. Wychodzę na lotnisko o pierwszej po krótkim, ale pełnym werwy wywiadzie dla „Reuters” i przedłużonej sesji pożegnalnej na zewnątrz z tłumem. Lot jest niespokojny i niewygodny, i ulgą jest wylądować o 17:30 w Porto Alegre, w Brazylii. Po długim wypełnianiu formularzy przedzieramy się przez tłum liczący 300 osób i wsiadamy do 40-miejscowego autokaru! Podjeżdzamy do hotelu, gdzie witają nas jeszcze więcej osób krzyczących „cześć” i strzelających oślepiającymi błyskami, gdy wysiadamy i wciskamy się do recepcji.

Szybka wizyta w naszych, wypełnionych kwiatami pokojach, poprzedza nieunikniony chaos z telewizją i konferencją prasową. To zwykłe 60-minutowe quizy, a potem jedzenie: jedzenie to ryba, bardzo świeża i pyszna, podobnie jak okazuje się, lokalny alkohol, „Pinger”, choć przy drugiej butelce stół z pewnością zaczął się kręcić… więc późna… późna pora…

Piątek
Wstaję o 12, znowu w upale i strasznym słońcu. Dajemy kilka wywiadów, mamy sesję zdjęciową na drabinie, a następnie udajemy się do baru przy pianinie na kawę i czekamy. Ostatecznie idziemy do miejsca koncertu, nazwanego Gigantinho, aby odkryć, że jest to dziwna hybryda Brixton Academy i Wembley Arena. Jednak wszyscy doświadczają drażniących, ale nie do końca wyjaśnionych wstrząsów o napięciu 120V, a atmosfera to dziwna mieszanka niepokoju, złości i letargu – ekipa techniczna spędziła większość poprzedniej nocy próbując rozwiązać mnóstwo problemów.

Robimy próbę dźwięku przez nieznośnie wilgotną godzinę, a potem schodzimy na zaplecze, by obserwować i czekać. Gdy drzwi się otwierają, a tłum wchodzi. O godzinie dziewiątej budynek jest wrzącą masą – pojemność wynosi „oficjalne” 12 000 osób – a upał i hałas, gdy wchodzimy na scenę, to najbardziej przytłaczające doświadczenie w życiu dla każdego z nas. Zwiększa się stopniowo przez dwie godziny koncertu. Jesteśmy kompletnie zdruzgotani, gdy zostajemy wyprowadzeni, na zewnątrz i do autokaru.

Wracamy do hotelu w milczeniu, a ja idę spać; inni wyciągają się, aby zjeść, ale twierdzą, że są spokojni…

Koniec części pierwszej.
Wspomnienia Roberta Smitha ukazały się w tygodniku Melody Maker 30 maja 1987.