Świrnięci fani, bufoni i naśladowcy

(Artykuł z 1990 roku) Cure-Open-Air-Show 6 lipca zapewnił szwajcarskiej górskiej wiosce Leysin największy chaos w swojej historii. Niespodziewanie usytuowany koncert „Świętych Gruft (ciemnego, gotyckiego) rocka” wprawił w ruch czarne ptaki z całej Europy i rozpoczął wędrówkę ludów. Główna ulica była zakorkowana już przed południem. Fani poruszali się pieszo. Mieszkańcy wioski przecierali ze zdumienia szeroko otwarte oczy na niezwykle okropne widoki, kiedy znad mgły unoszącej się nad ulicą wyłaniały się drepczącym krokiem blade „żywe trupy”, sobowtóry Roberta Smitha albo łysi dzicy wojownicy w kolczykach czarnych wdów w uszach.

Słabnący koncertowicze zostali zabierani przez swoich kumpli na taczki i prowadzeni na górę o 20% nachyleniu. Kiedy szef Cureów Robert Smith (31) na początku roku wydał oświadczenie – „koncerty: w przyszłości nie, dziękuję!” – fani nie chcą przegapić żadnej okazji, żeby zobaczyć swoich idoli, gdyż może to być ostatni raz. Smutne zapowiedzi Roberta, największego ekscentryka na rockowej scenie, że nigdy już nie zagra na żywo, musi rozwiązać zespół, że jedną nogą jest już w zamkniętym zakładzie dla nerwowo chorych, i że zastanawia się nawet, czy nie pożegnać się z życiem, towarzyszą zespołowi od początku ich kariery w 1978 roku.

Ale w Leysin wydawało się, że godzina pożegnania właśnie nadchodzi. W południe grupa miała dotrzeć na miejsce festiwalu. Na godzinę 14 zaplanowano wywiad z Bravo i sesję zdjęciową. Jednak o 15 nie było śladu zespołu. Ludzie przed sceną, pomimo wielu ograniczeń i utrudnień byli spokojni. Ze stoickim spokojem oczekiwali w błocie, niektórzy kładli się na suchych skrawkach ziemi.

Na krótko przed godz. 22 kiedy już robiło się ciemno a grupy nadal nie było, przed wejściem za kulisami zebrali się fani. Na wieść, że „Robert dziś rano zmarł w Genewie” w ciągu kilku minut tłum pogrążył się w smutku. Chłopcom spływały łzy i szminka na twarzy, dziewczyny mdlały i trzeba było je cucić. Nikt nie wątpił w tą naturalnie fałszywą wiadomość. Na swój sposób, z pewnym zadowoleniem, Goci pogrążyli się w smutku. Prawdziwe w tej wiadomości było tylko miejsce i czas. Chłopcy z The Cure balowali do późnego ranka w swoim hotelu wznosząc toasty po francusku za swoją przyjaźń. O 10 Robert wraz z żoną Mary padli do łóżka rzeczywiście bardziej martwi niż żywi. O 23 pojawili się z tyłu sceny w swoim mieszkalnym busie. 2 minuty później dowiedzieli się o tym fani.

Ogromna radość i ulga wydobyła się u wszystkich i słychać było donośne „Robert Robert”. Punktualnie o północy Robert i reszta weszli na scenę i zaczął się szalony dwugodzinny koncert „Disintegration Show”, okraszony dodatkowo hitami singlowymi jak Pictures Of You, Just Like Heaven, Lullaby, Catch i innymi. Prawdziwego Cure-Touru rzeczywiście już nie zobaczymy. Ale Robert i spółka chcą każdego lata zagrać 5 do 10 festiwalowych koncertów.

Artykul ukazał się w tygodniku BRAVO, 2 sierpnia 1990 r.
Podziękowania dla Michała Piechowskiego za tłumaczenie.