„Zachowując wiarę”. Robert Smith w specjalnym wywiadzie dla Magazynu UNCUT…

Szesnaście lat po wydaniu swojego ostatniego albumu, The Cure powraca z potężnym i emocjonalnym nowym krążkiem, który stoi na równi z najlepszymi dziełami zespołu. Ale jak wyjaśnia Robert Smith, Songs Of A Lost World to tylko połowa historii. Tematy do omówienia: miłość, strata i starzenie się, lądowania na Księżycu, porzucone projekty, „Wojna i pokój”, prawie rozpad zespołu, 50. rocznica The Cure oraz ambitne plany na kolejne dwa nowe albumy… Jeśli uda im się to osiągnąć, oczywiście. „Nasze piosenki zawsze zawierały w sobie lęk przed śmiertelnością,” mówi. „Ale z wiekiem staje się to coraz bardziej realne.”

Jest 12 września 2024 roku, a Robert Smith jest w Abbey Road Studios. Spędził tu ostatnio trochę czasu, słuchając miksu Atmos albumu „Songs Of A Lost World” – pierwszego nowego albumu The Cure od 16 lat. Dziś Smitha spotykamy w Studio 3, żeby w tym wywiadzie nie tylko zagłębił się w ten nowy album, ale także porozmawiał o przeszłości i przyszłości jednej z najbardziej trwałych i fascynujących instytucji muzycznych brytyjskiego rocka.

Wywiad ten stanowi część skromnej promocji wspierającej album: The Cure zagra także dwa koncerty w BBC Radio Theatre 29 października, które zostaną wyemitowane dwa dni później w Radio 2 i Radio 6 Music, a także kolejny koncert, podczas którego zespół wykona cały album „Songs Of A Lost World”. Decydując się na strategię „mniej znaczy więcej”, Smith wyraźnie postanowił, że nowa muzyka przemówi sama za siebie.

Okazuje się, że „Songs Of A Lost World” to głęboko osobisty album, pełen szczerych piosenek o miłości, stracie i starzeniu się, który jest równie dramatyczny i emocjonalny, jak najlepsza muzyka The Cure z ich „imperialnej fazy”. Są utwory, które poruszają skomplikowane filozoficzne pytania, inne odnoszą się do inwazyjnej natury współczesnego świata, a nawet jeden, który jest zainspirowany lądowaniem Apollo 11 na Księżycu. Te dociekliwe cechy podkreślają głębię i szerokość twórczej wizji Smitha, jednak dwie piosenki z nowego albumu uderzają bliżej prywatności: w utworze „And Nothing Is Forever” Smith godzi się z obietnicą, którą złamał wobec umierającego przyjaciela, a „I Can Never Say Goodbye” dotyczy niespodziewanej śmierci starszego brata Smitha, Richarda.

„Chociaż większość utworów jest bardzo osobista, nie są one wyłącznie… to nie są rzeczy, które przydarzyły się tylko mnie,” wyjaśnia Smith.

Mimo że minęło tak dużo czasu od ostatniego albumu The Cure, 4:13 Dream, Smith nie był wcale odosobniony. W tym czasie nadzorował ostatnie wznowienia z katalogu The Cure, współpracował z takimi artystami jak Gorillaz, CHVRCHES, Deftones, czy z Noelem Gallagherem, został patronem Heart Research UK, a nawet znalazł czas, aby wybrać skład na festiwal Meltdown. Jednak mimo że The Cure od wydania 4:13 Dream zagrali ponad 250 koncertów, te gigantyczne, trzygodzinne występy na żywo wydawały się być przedłużeniem dziedzictwa zespołu – aż do zeszłego roku, kiedy Smith zaczął włączać do setlist nowy materiał, który miał znaleźć się na „Songs Of A Lost World”.

Jak się okazuje, ten nowy album przeszedł długi okres dojrzewania. W 2017 roku Smith wyobrażał sobie krążek, który miał być bezpośrednio związany z 40. rocznicą The Cure przypadającą na kolejny rok. Jednak sprawy nie potoczyły się tak, jak zamierzał. W pewnym momencie, gdy zbliżała się 40. rocznica The Cure, nawet rozważał zakończenie działalności zespołu, który założył jako 19-latek w Crawley, West Sussex. Na szczęście zwyciężyła mądrość. Zamiast tego, w 2019 roku zaczął pracować nad osobnym zestawem utworów, które ostatecznie zaowocowały „Songs Of A Lost World”. Jak w przypadku najlepszych dzieł The Cure, album ten jest tematycznie spójny i bogato atmosferyczny – monumentalne i wciągające doświadczenie na poziomie ich arcydzieła z 1989 roku, „Disintegration”, gdzie Smith zmaga się z żalem, stratą, zagubieniem i lękiem, gdy przyjaciele, rodzina i świat, który znał, wymykają mu się z rąk.

„Niektóre albumy The Cure zostały złożone w specyficzny sposób,” wyjaśnia Smith. „Disintegration, Pornography czy Bloodflowers mają pewną atmosferę. Inne albumy The Cure, jak Kiss Me… czy Wild Mood Swings, są bardziej chaotyczne. Lubię je, ale bardziej angażuję się w te albumy, które mają emocjonalny rdzeń. Chciałem, aby to był jeden z tych albumów.”

Kiedy oficjalnie zacząłeś pisać ten album?
Smith: Kiedy zespół dopiero zaczynał i szliśmy tradycyjną drogą: album, trasa, album, trasa, pisanie albumu było po prostu tym, co robiliśmy. Ale nie sądzę, żeby był naprawdę oficjalny początek tego albumu – on przez długi czas pojawiał się i znikał w moim życiu. Jeśli mam jeden żal, to taki, że żałuję, że w 2019 roku w ogóle o nim wspomniałem, ponieważ dopiero zaczęliśmy nad nim pracować. Z różnych powodów pomysł został odłożony na później. Ale po drodze były pewne konkretne momenty, w których pomyślałem: „Ah…”. Kluczowe jest to, że kiedy wiem, jakie będą utwory będą otwierać i zamykać album, oznacza to, że jest on w połowie gotowy. Więc pamiętam te dwa momenty i wtedy pomyślałem: „Zdecydowanie zrobimy nowy album”. Ale szczerze mówiąc, prawdopodobnie w 2016, 2017 roku przygotowywałem się do 40. rocznicy zespołu i myślałem, że nowy album będzie odpowiednim sposobem na jej uczczenie. Ale życie spadło mi na głowę i album nigdy nie powstał. Ostatecznie okazało się, że to dobrze, że go wtedy nie zrobiłem, ponieważ utwory, które mieliśmy nagrać w 2017 roku, nie są tymi, które ostatecznie nagraliśmy w 2019 roku.

Dlaczego?
Mieliśmy 40. rocznicę zespołu w 2018 roku i 40. rocznicę pierwszego albumu w 2019 roku, więc pomyślałem, że powinniśmy podsumować i to i to, dokąd doszliśmy. To był wielki plan, a z moich doświadczeń wynika, że wielkie plany zazwyczaj nie wychodzą zbyt dobrze. To było trochę triumfalne, jak sądzę, a ton tego był zły. Jak się okazało, to, co wydarzyło się w 2018 roku, było świetnym sposobem na uczczenie rocznicy zespołu, a także dało mi czas na przemyślenie, dlaczego mielibyśmy zrobić nowy album. To, co wydarzyło się w 2019 roku, było znacznie bardziej naturalne. Nie było już okazji, że świętujemy coś lub coś zaznaczamy. Wszystko ewoluowało samoistnie. Stało się to bardziej artystyczne, niż: „Oto The Cure po 40 latach — bądźcie pod wrażeniem!”

Więc wszystkie utwory zostały napisane w tym okresie? Nie było starszych piosenek?
Pięć z nich zostało napisanych po 2017 roku. Jeden pochodzi z 2010, jeden z 2011, a jeden mniej więcej z 2013 lub 2014 roku. Mieliśmy tak wiele utworów do wyboru. Myślę, że nagraliśmy 25, 26 utworów w 2019 roku. Nagraliśmy wtedy trzy albumy! Próbuję ukończyć te trzy albumy, ponieważ moim zamysłem było, że po tak długim oczekiwaniu – „Rzućmy teraz albumy The Cure co kilka miesięcy!” Z perspektywy czasu myślisz: „Naprawdę?” Ale tym razem wszystko się uda, ponieważ po zakończeniu tego albumu drugi jest już prawie gotowy. Trzeci jest nieco trudniejszy, ponieważ… Tak, jeśli uda nam się dotrzeć tak daleko…

Czyli istnieje cała masa taśm demo, nad którymi pracujesz jednocześnie, czy może konkretne utwory, które są ukończone, zanim przejdziesz do następnego? Jak to działa?
W pierwszych piętnastu latach działalności zespołu prawie wszystko pisałem ja. Prowadziłem wszystkich. Pokazywałem zespołowi, co mają grać, każdy próbował to jakoś interpretować, a potem mówiłem „nie” lub „tak”… rzadziej „tak”! Simon często się dołączał. Na wcześniejszych albumach zawsze był jakiś wspaniały kawałek Simona – czasami więcej niż jeden, szczerze mówiąc. W drugiej połowie kariery zespołu mówiłem innym: „Jeśli macie coś, pokażcie mi. A jeśli mi się spodoba, zrobimy to”. Często te dziwne rzeczy nie są w ogóle moje – jak na przykład jazzowe utwory na „Wild Mood Swings„. To zmusza mnie do pisania tekstów w inny sposób, a zespół staje się dzięki temu lepszy. Gdyby wszystko zależało ode mnie, sądzę, że bylibyśmy o wiele mniej interesującą grupą. Proces ten otworzył się na przestrzeni lat. Ale w 2019 roku miałem kilka piosenek, które napisałem przez ostatnie dziesięć lat i pomyślałem: „To jest to, na czym chcę się skupić”. Więc w 2019 roku wszystkie utwory, które nagraliśmy, były moje, co nie zdarzyło się od bardzo dawna. Jest w tych utworach spójność, której najbardziej chciałem dla tego albumu. Ale to był dziwny i przedłużający się proces, ponieważ od momentu nagrywania w 2019 roku…

Minęło pięć lat i w końcu pierwszy album się ukazuje. Jeśli mam być szczery, to trochę zaskakujące. W czasie trasy w latach 2022/23 zagraliście pięć nowych utworów, które znalazły się na tym nowym albumie. Czy granie ich na żywo miało wpływ na ich kształtowanie?
Robiliśmy to kilka razy. Szczególnie na początku, kiedy pisaliśmy piosenki jako zespół, wypijałem kilka piw, wychodziłem na scenę i śpiewałem to, co przychodziło mi do głowy. Nagrywałem wszystko i słuchałem tego, myśląc: 'To naprawdę dobry wers!’ Właśnie w ten sposób powstały utwory z albumów „Seventeen Seconds” i „Faith„. Ale z tymi piosenkami było inaczej, bo już je nagraliśmy, już je zaśpiewałem, więc wiedzieliśmy, co robimy. Trzy z nich uznałem za niemożliwe do poprawienia, bo wokale były tak bardzo surowe, napisane i zaśpiewane w autentycznym emocjonalnym stanie. Jednak śpiewanie tych piosenek każdego wieczoru i obserwowanie reakcji publiczności pozwalało mi zobaczyć, jak daleko mogę je pociągnąć emocjonalnie i wokalnie. Graliśmy je znacznie lepiej niż wtedy, gdy je nagrywaliśmy. Więc odtworzyliśmy wszystko z Simonem, a potem spędziłem jeszcze kilka dni z Reevesem. Kiedy Reeves ma ludzi przed sobą, gra zupełnie inaczej niż w studiu – jest znacznie bardziej ekspansywny, więc uchwycenie tego było ważne. Jak się okazało, po europejskiej części trasy nagrałem wszystkie wokale ponownie w domu. Ale gdy przyszło do miksowania albumu, wolałem oryginalne wokale. Mimo że miałem wrażenie, że po trasie śpiewałem je lepiej, cokolwiek to znaczy, nie miały one tego czegoś, co miały te oryginalnie nagrane.

Na marginesie, kiedy The Cure występowało w Royal Festival Hall w 2018 roku, wykonaliście dwa utwory, 'It Can Never Be The Same’ i 'Step Into The Light’, które nie trafiły na nową płytę. Czy zakładam, że znajdą swoje miejsce?
Już wtedy były dość stare. Nagraliśmy je pierwotnie na album „4:13 Dream” w latach 2007-2008. Od tamtej pory zarejestrowaliśmy je ponownie, tak jak kilka innych z tej sesji, a także kilka z wcześniejszej sesji The Cure, oraz piosenkę z sesji albumu „Wish” w 1991 roku. Tak, nie bałem się wracać do starszych materiałów i z nich korzystać. To nie zadziałało wtedy. Są piosenki, które zostały odłożone na bok, a mają świetną melodię lub dobrą progresję akordów, ale nie udało mi się zrozumieć, czym ona jest. Nie byłem w stanie napisać dla niej tekstu, zaśpiewać jej, albo po prostu miała złe tempo. Coś w niej po prostu nie działało, albo nie pasowała do innych utworów.

Tak więc nagraliśmy na nowo całkiem sporo rzeczy – mamy duży zbiór piosenek. Wyobrażałem sobie, że „Songs Of A Lost World” będzie nieustannie przygnębiający. Kilka osób, które go przesłuchało, powiedziało: „Piosenki same w sobie są naprawdę dobre, ale jest tego za dużo. Nie możesz oczekiwać, że ludzie będą słuchać aż takiej dawki mroku i pesymizmu. Potrzeba tam czegoś innego”. Więc kilka utworów zostało odrzuconych, a kilka dodanych. Uprościłem całość. Początkowo było 13 utworów. Teraz jest ich osiem i to o wiele lepszy album, bo ma trochę światła i cienia.

Czy był jakiś utwór, który odblokował dla ciebie cały album?
Zmagałem się z odnalezieniem właściwego obrazu piosenki otwierającej, „Alone”. Potem odkryłem na nowo wiersz Ernesta Dowsona pt. „Dregs”, który zainspirował mnie do napisania wersu „każdą piosenkę, którą śpiewamy, śpiewamy sami”. Ostatecznie jesteśmy sami. Napisałem „Endsong” jednej nocy. Sesje nagraniowe nazywały się Live From The Moon, ponieważ była to 50. rocznica Apollo 11, lądowania na Księżycu. Pewnej nocy byłem na zewnątrz i przypomniałem sobie, jak miałem 10 lat, stałem z moim tatą w ogrodzie i patrzyliśmy na Księżyc. Pomyślałem wtedy: „Oto jestem, wciąż patrzę w gwiazdy.”

Urodziłem się w 1959 roku i dorastałem w wspaniałym okresie trzydziestu lat po zakończeniu II wojny światowej, kiedy wydawało się, że świat poprawia się z każdym rokiem. Świat zmierzał ku lepszemu, a lądowanie na Księżycu było tego częścią. Około 1975 roku, kiedy skończyłem szesnaście lat, wydawało się, że świat się zatrzymał i od tamtej pory idzie w dół. To jest bijące serce „Songs of a Lost World”. Cały ten zagubiony świat. Tak właśnie czuję się względem młodego siebie: „Gdzie to się podziało?” W tym momencie pomyślałem: „Cóż, to jest zamykająca piosenka. Mam już piosenkę otwierającą…” Te dwa momenty wydarzyły się w 2019 roku, co prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego zacząłem opowiadać ludziom o nowym albumie, mimo że mieliśmy tylko 26 fragmentów i dwie pełne piosenki.”

To było trochę nieszczere, ale zrobiłem to w dobrej wierze. Myślałem, że może mnie to zmotywuje: kiedy składasz publicznie obietnicę, trudniej jest ją złamać. Jak się okazało, w końcu się udało. Ale zajęło to dużo więcej czasu z różnych powodów.

Jak lockdown wpłynął na nagrania?
Czuję, że mogłem lepiej wykorzystać lockdown, mogłem wszystko skończyć. Przez prawie dwa lata niewiele się działo. Byłem w bardzo uprzywilejowanej sytuacji, bo mam wystarczająco dużo miejsca w domu. Po pewnym czasie zacząłem cieszyć się z niektórych aspektów lockdownu. Uwielbiałem fakt, że nie było samolotów na niebie. Ptaki śpiewały dużo głośniej. Wszystko wracało do stanu pierwotnego, czułem się jak w starym świecie. Nigdy nie miałem smartfona. W domu jest tylko jedno urządzenie, które łączy się z internetem, i jeśli jest wyłączone, to cały dom jest odcięty. Jest we mnie część, która cieszy się samotnością. W pierwszym roku lockdownu przeczytałem ponad sto książek. Przeczytałem wszystkie tytuły Johna le Carré za jednym razem. Takie rzeczy. Nigdy nie myślałem, że będę miał czas na zrobienie tego wszystkiego. Przeczytałem „Wojnę i pokój”! Słuchałem ogromnych ilości muzyki. To było niemal jak przedłużone wakacje. W międzyczasie wszystkie moje pozostałe ciotki i wujkowie zmarli w domach opieki. Moi kuzyni, wszyscy, których znałem, musieli mierzyć się z okropną rzeczywistością, w której nie mogli spotkać się ze swoimi rodzinami. Moi rodzice już nie żyli, więc nie musiałem przez to przechodzić. Na poziomie osobistym, to był bardzo egoistyczny lockdown. Ale zmęczyłem się tym. Odetchnąłem z ulgą, gdy to się skończyło.

„Songs Of A Lost World” porusza niektóre mroczne tematy. Mówiłeś o doświadczaniu straty podczas tworzenia albumu. Jak to było uchwycić te uczucia?
Nasze piosenki zawsze miały w sobie pewien strach przed śmiertelnością, przypuszczam, że tak można to ująć. Zmagam się z tym od ósmego roku życia. Ale kiedy się starzejesz, to staje się to bardziej realne. Śmierć i umieranie stają się coraz bardziej częścią naszego życia, niestety. Kiedy jesteś młodszy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, romantyzujesz to. Potem zaczyna się to dziać w twojej najbliższej rodzinie i wśród przyjaciół, i nagle to jest inne. „I Can Never Say Goodbye” opowiadało o śmierci mojego brata. Starałem się znaleźć odpowiednią równowagę między emocjonalnym wybuchem, który miałem po tym wydarzeniu, a przekazaniem tego w piosence. Niektóre wersje, które nagrałem były przesadne. Grając tę piosenkę na żywo, czasami mnie to rozwalało i dlatego było bardzo trudno nie przesadzić. To samo dotyczyło pisania tekstów do wszystkich nowych piosenek, starając się znaleźć odpowiedni ton. W ogóle nie czuję swojego wieku, ale zdaję sobie sprawę, że skończyłem w tym roku 65 lat. Chcę więc zastanowić się nad tym, gdzie teraz jestem, i zauważyć, że rzeczy, które są dla mnie ważne teraz, nie są tymi, które miały dla mnie znaczenie dwadzieścia lat temu. Chciałem, żeby te piosenki miały sens. W historii The Cure były długie okresy, w których niektóre utwory były ważne, a inne nie. Na tym albumie wszystkie mają znaczenie.

Jak ta płyta cię zmieniła?
Myślę, że zmiana już we mnie zaszła. Przykładałem ogromną wagę do 2018 roku jako tego jubileuszowego – kiedy to się skończyło, pomyślałem, że każdy moment od teraz to właściwie bonus. Myślałem, że koncert w Hyde Parku będzie ostatni, że to koniec The Cure. Nie planowałem tego, ale miałem przeczucie, że może tak być. Ale to był tak wspaniały dzień i reakcja była tak świetna, że cieszyłem się tym tak bardzo, że dostaliśmy lawinę ofert, by wystąpić na każdym większym europejskim festiwalu. „Czy chcielibyście zagrać na Glastonbury?” Pomyślałem więc, że może to nie jest odpowiedni czas, żeby przestać. Nie przestawałem dlatego, że już nie chciałem tego robić, po prostu myślałem, że pozwoli mi to mieć kilka lat, kiedy będę mógł robić coś innego. Co zabawne, nie przejmowałem się tym aż tak. Zorganizowałem wszystko, by skończyć w 2018 roku, więc kiedy nadszedł 2019, poczułem ulgę. „Zrobiliśmy to!”. Od tamtej pory mam inne podejście do wszystkiego. Praktycznie wszyscy, którzy odeszli i byli dla mnie ważni, zmarli przed 2019 rokiem, więc poczułem, że muszę wykorzystać to, co mam.

Wolność związana z rozpadem zespołu, ale bez konieczności faktycznego rozpadu?
Tak. 2019 był kulminacją tego wszystkiego. Mieliśmy fantastyczny rok, grając na festiwalach. A potem, ponieważ zacząłem pracować nad piosenkami i potrzebowaliśmy rozszerzyć skład zespołu, żeby móc je dobrze zagrać na żywo, wrócił Perry Bamonte. Od tamtego czasu to tak, jakby nowa wersja The Cure występowała na scenie. Kiedy znowu zagramy, to stanie się czymś jeszcze innym. Czuję, że się zmieniamy, bardzo powoli, jednak cały czas. Czekam na to z niecierpliwością. To błogosławieństwo, bo zawsze trudno mi było żyć chwilą. Myślę, że to kolejna rzecz, którą cieszyłem się w czasie lockdownu. Zorientowałem się, że spędzam dzień, nie myśląc o tym, co będzie jutro. To było dla mnie bardzo nietypowe, bo zwykle zawsze myślę o przyszłości w ten sposób. Niestety. Nie udało mi się utrzymać tego poczucia istnienia w chwili obecnej, ani wczoraj, ani jutro, tylko teraz.

Jak się czułeś, kiedy w końcu skończyłeś album?
To było tutaj, w Abbey Road. Zrobili miks Atmos [będzie dostępny w wersji Deluxe albumu – przyp. MM] w ciągu kilku dni i to była ostatnia część pracy. Po tym już nie można niczego zmieniać. Siedziałem tutaj sam, słuchałem i to był moment, kiedy pomyślałem: “Skończone!” To było mieszanką ogromnej ulgi, że faktycznie to zrobiłem, ale także tym, że… naprawdę mi się podoba! Cieszę się, że byłem na tyle elastyczny, by zmienić swoje wcześniejsze pomysły w trakcie pracy i uczynić z tego znacznie bardziej angażujące dzieło. Trwa około 60 minut i kończy się w zupełnie innym miejscu, niż się zaczyna.

Kiedy możemy się spodziewać The Cure na scenie?
Zagramy koncert z okazji wydania nowego albumu. Planowaliśmy grać na festiwalach w przyszłym roku, ale kilka tygodni temu postanowiłem, że latem nie zagramy żadnych koncertów. Następny raz wyjdziemy na scenę jesienią przyszłego roku. Ale potem prawdopodobnie będziemy grać dość regularnie aż do kolejnej rocznicy – tej w 2028 roku, która już się zbliża. W 2029 roku skończę 70 lat, a to także 50. rocznica wydania pierwszego albumu The Cure. I to chyba tyle, jeśli dotrwam do tego czasu. Wcześniej chciałbym, żebyśmy grali koncerty jako część ogólnego planu. Ostatnie 10 lat występowania na scenie było najlepszą dekadą w zespole. Przy tym blednie te wcześniejsze 30 lat! Czułem ogromną wolność i radość z samego grania muzyki.

W ciągu ostatniej dekady wspominałeś o kilku różnych projektach. Było “4:14 Scream”, “Live in Paris”, dokument z trasy po Ameryce Południowej… Czy którykolwiek z tych projektów dojdzie do skutku?
Wszystkie utknęły z różnych powodów. Większość z nich zostanie ukończona. Film z trasy po Ameryce Południowej – zabraliśmy wtedy ze sobą Tima Pope’a – to był kompletny chaos. Niektóre fragmenty są naprawdę zabawne, a koncerty były dobre, ale kiedy zacząłem to wszystko oglądać, pomyślałem: „Po co mielibyśmy robić o tym film?” Zakończyliśmy film, który nakręciliśmy w Paryżu, ale to prawdopodobnie był najgorszy, najbardziej nieprzyjemny rozpad jakiejkolwiek wersji The Cure. Potrzebował tylko drobnych poprawek, ale nie miałem ochoty się tym zajmować. Potem poszliśmy dalej i nigdy do tego nie wróciłem, co trochę szkoda, bo przypuszczam, że z czasem złagodniałem. Dokument Tima Pope’a na pewno powstanie. To ciągle trwający projekt. Wstępne prace – digitalizacja. Kiedy już to zrobimy, pójdzie bardzo szybko. To będzie moja perspektywa na wszystko, co zrobiłem z zespołem. Więc zwlekam, podczas gdy inni publikują swoje wersje wydarzeń. Jeśli dotrwam do 50. rocznicy, to będzie podsumowanie wszystkiego, co zrobiłem w swoim życiu.

Jakie piosenki wpływają na ciebie jako autora tekstów lub muzyka?
Po raz pierwszy usłyszałem “Time Has Told Me” Nicka Drake’a na składance Island Records zatytułowanym „Nice Enough To Eat”. Ta piosenka towarzyszy mi przez całe życie. Jego głos, sposób, w jaki gra, prostota tego, co robi – a jednak jest to niezwykle trudne, wręcz niemożliwe do powtórzenia. I te piękne słowa. Sposób, w jaki je przekazuje, jest bardzo szczery, bardzo emocjonalny. To się łączy. Jimi Hendrix miał wpływ na wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem, po prostu dlatego, że zawsze chciałem być nim, kiedy byłem dzieckiem. Nic o nim nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że jest czarnoskóry. Nie wiedziałem, że jest Amerykaninem. Tak naprawdę nie wiedziałem, że jest gitarzystą. Na ścianie mojego brata wisiał plakat Jimi Hendrixa, pomyślałem: “Chciałbym być Jimi Hendrixem. To byłaby niezła zabawa.” Byłem w szkole, gdzie obowiązywał określony strój, więc bycie Jimim Hendrixem wydawało się świetną opcją. „Tea And Sympathy” Janis Ian – ta piosenka ma nastrój i emocje, które starałem się uchwycić na tym albumie. Albo Joan Armatrading, „Love And Affection”. Wracam do starych rzeczy, to jest mój utracony świat! Bowie oczywiście zawsze miał wpływ na wszystko: „Czy David by to zrobił?” – „Life On Mars” miało na mnie ogromny wpływ.

Jest pewien okres w życiu każdego, około 13 do 17 roku życia, kiedy odkrywasz swoją własną muzykę i książki. Wtedy te rzeczy mają o wiele większe znaczenie, niż powinny. Mam to szczęście, że muzyka, którą lubiłem jako młody człowiek, nadal mi się podoba.

Co jest najlepsze w byciu Robertem Smithem?
Prowadziłem bardzo uprzywilejowane życie. Nie mogę uwierzyć, jak wiele miałem szczęścia. Myślę, że to, że wciąż stoję na nogach, to najlepsze, co we mnie jest, bo były momenty w moim życiu, kiedy naprawdę nie sądziłem, że dożyję 30, 40, czy 50 lat. Jestem teraz znacznie bardziej wyluzowany niż kiedyś. Jestem o wiele łatwiejszy we współżyciu niż kiedyś. Wiem, że tak jest, bo ludzie uśmiechają się do mnie dużo częściej niż kiedyś. Mam to szczęście, że mogę robić coś, co zawsze chciałem robić – i wciąż jestem w stanie to robić. To prawdopodobnie najlepsza rzecz w byciu mną. Nadal robię to, co zawsze chciałem robić.

Ten 19-letni chłopak z The Cure. Czy on nadal tu jest?
Ten głos nigdy mnie nie opuszcza. To jest miara, której nadal używam. Pamiętam, jak kupiłem bilety na koncert Bowiego i pojechałem do Londynu. Nie miałem pieniędzy, a on grał przez jakieś 42 minuty. Byłem jak… „Nieee!” Siedziałem na samym końcu w Earls Court. Zajęło mi pięć cholernych godzin, żeby dostać się w to miejsce, a on skończył i nie było bisu! Część mnie pomyślała wtedy: „Nie rób tego.” Mimo że był moim bohaterem, pomyślałem: „Daj spokój. Gdybyś wiedział, jak bardzo cię ludzie uwielbiają. To za mało.” Może dlatego często gramy zbyt długo. Ale zawsze słyszę ten głos: „Pamiętaj to uczucie…” Więc decyzje, które podejmuję, nadal są kierowane przez ten dość naiwny głos 19-latka, co uważam za dobrą rzecz. Nie chciałbym czuć, że nie potrafię usprawiedliwić się przed sobą z tamtych lat.

Z ROBERTEM SMITHEM ROZMAWIAŁ MATT EVERITT
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM NUMERZE MAGAZYNU UNCUT, 12/24