Oczekiwanie na ten długo obiecywany album, trwające szesnaście lat, wreszcie dobiegło końca. Najzagorzalsi fani zastanawiali się, czym zajmował się zespół przez większość tego czasu? Czy Robert Smith co noc wisiał głową w dół na dzwonnicy, szukając inspiracji, zanim wyrył każdy tekst na nagrobku?
The Cure stali się uosobieniem gotyckiego przepychu, instytucją pełną mroku, z ponadpokoleniowym urokiem. Oprócz zdobycia trwałego szacunku za dbanie o przystępne ceny biletów i ducha niezależności, zespół The Cure idealnie oddaje romantyczną, młodzieńczą mentalność, łączącą pasję i ból, na zawsze zajmując zacieniony zakątek cmentarza życia, niezrozumiany, lecz poetycki.
Jak się okazuje, Smith i spółka byli zajęci tworzeniem swojej wersji „The Dark Side of the Moon”: atmosferycznego, wyrafinowanego, bardzo angielskiego portretu śmierci, rozkładu i rozpadu, bogatego w melodramatyzm i bombastyczność. „Mogę umrzeć tej nocy z powodu złamanego serca” – śpiewa Smith swoim dziwnie młodzieńczym głosem w utworze „A Fragile Thing”, co stanowi typowy przykład płyty, na której wszystko osiąga najwyższy poziom znaczenia.
„Gwiazdy bledną od łez… wznosimy toast gorzkim osadem naszej pustki” – dodaje w utworze „Alone”, jak szaleniec, którego za chwilę zadusi bluszcz, wpełzający przez okno, oplatający jego rodzinny dom i jego wokół szyi. „Obiecaj, że będziesz ze mną na końcu” – błaga w utworze „And Nothing Is Forever”, trzymając za rękę ukochaną osobę, gdy wspólnie opuszczają ten doczesny świat. Smyczki wzlatują, harmonium trzeszczy, gitary rozbrzmiewają. To rozkładające się arcydzieło.
Jak sugeruje tytuł, „Songs of a Lost World” to album o zmierzeniu się z faktem, że czas już minął, świat, który się kochało i rozumiało, odszedł, a sama natura życia jest osadzona w rzeczywistości śmierci.
Biorąc pod uwagę, że Smith ma 65 lat i wciąż jest liderem gotyckiego zespołu z lat 80. w czasach, gdy pop dominuje, można zrozumieć, dlaczego to właśnie teraz chodzi mu to po głowie. Paradoksem jest, jak młodo brzmi, nie tylko w pilności swojej interpretacji, ale także w tekstach, w których cierpienie nabiera heroicznego znaczenia.
Precedensem tutaj jest album „Disintegration” z 1989 roku, który również był naznaczony grozą śmierci i nadchodzącej nieistotności. Smith nagrał tamtą płytę, mając prawie 30 lat. Różnica polega na tym, że teraz ma doświadczenie, o którym pisze.
„Coś złego nadchodzi, by skraść życie mojego brata” – śpiewa w utworze „I Can Never Say Goodbye”, na tle dźwięków burzy. Starszy brat Smitha, Richard, który wprowadził go w alternatywną muzykę, rzeczywiście zmarł w 2019 roku, podobnie jak wcześniej ich matka i ojciec.
Tego rodzaju bezpośrednia liryka jest charakterystyczna dla albumu, w którym wszystko wynika z doświadczenia. Osiem utworów to długie i wciągające kompozycje, w których ponura wielkość triumfuje nad czymkolwiek przypominającym popową melodię, ale w sercu każdej z nich znajduje się emocjonalna prostota, która jest całkowicie przekonująca.
Album kończy się epickim „Endsong” – dziesięciominutowym utworem, w którym, po sześciu minutach pulsujących bębnów i żałobnych smyczków, Smith zastanawia się, co stało się z chłopcem, którym kiedyś był, ze światem, do którego należał i dlaczego popełnił błąd, starzejąc się tak bardzo. Jak kiedyś powiedział George Harrison, wszystko musi przeminąć. Na „Songs of a Lost World” Smith jeszcze nie osiągnął poziomu mądrości Harrisona. Nadal pragnie być tym młodym chłopakiem, który miał przed sobą całe życie i wszystkie możliwości. Kto z nas nie odczuwa tego podobnie?