Pan i Pani Smith: 30 lat w niebie

13 sierpnia mija dokładnie 30 lat od ślubu Mary Poole i Roberta Smitha –  „najdłuższego stażem małżeństwa w show-biznesie”.  Historia tego związku jest niecodzienna nie tylko w dekadenckim środowisku muzyków rockowych: współczesny świat nie jest już przyjaznym miejscem dla romantycznej miłości od podstawówki po grób, bez skandali, zdrad i braku szacunku. Imponująca liczba rocznic Pana i Pani Smith dała asumpt do rozpisywania się o szkolnym kółku teatralnym, bezdzietności pary i powodach tej (świadomej) decyzji, klipie do utworu Just Like Heaven i historii Perfect Girl i Lovesong, czy cytowania kultowej już wypowiedzi Smitha: “Mary znaczy dla mnie niewyobrażalnie wiele. Myślę, że nigdy nawet nie zauważyła, jak bardzo stałem się od niej zależny przez wszystkie te lata,które razem przeżyliśmy. To ona zawsze była tą jedyną, która ratowała mnie przede mną samym w moich najgorszych momentach autodestrukcji, to ona zawsze mnie podtrzymywała gdy byłem tak bliski tego, by upaść i już się nie podnieść, i gdyby kiedyś miało jej zabraknąć to… wiem, że tym,co teraz powiem tylko potwierdzę swój rozpaczliwie smutny wizerunek  – ale wtedy po prostu bym się zabił”.

Sporo mówiono o wspaniałym apetycie Mary i jej anielskiej cierpliwości do imprezowych wyskoków Roberta: nocnych eskapad ze Steve’m Severinem lub obchodzenia hotelu po balkonach na porządnym gazie. Dziś – dla odmiany – skupimy się na niezwykłym pokrewieństwie dusz Państwa Smith, którego  obraz wyłania się z fragmentu relacji ze spotkania ze Smithem podczas realizacji filmu  „Cure in Orange”.

Interesująca nas scena  wpisana jest w opis wrażenia, jakie Robert zrobił na autorze tekstu: cichy, niezwykle uprzejmy (czytamy m.in. o tym, jak nalewa wszystkim szampana i podaje go zgromadzonym w pomieszczeniu ludziom, okazując przy tym troskę, by każdy czuł się dobrze) – a jednocześnie odczuwa się, że jego otoczenie traktuje go z osobliwą atencją, będącą połączeniem podziwu i bojaźni należnej istotom boskim… W pewnym momencie Robert, zapytany o wrażenia z koncertu, który właśnie się skończył, zaczyna opowiadać o 10: 15 Saturday Night… nagle jego wypowiedź, początkowo kierowana do wspomnianego już autora relacji, „przeradza się w ten niezwykły smithsowski monolog, adresowany do jednego tylko odbiorcy  … do Mary, która pojawia się w pomieszczeniu, a Smith natychmiast skupia uwagę wyłącznie na niej. Mary jest zjawiskowa, cała w bieli i przypomina postać z filmów Jamesa Ivory’ego lub piękność z perskiej miniatury – ma na sobie luźną, długą koszulą, szerokie spodnie w stylu indyjskim i buty na wysokich obcasach, jej twarz jest jasna i świetlista, a w twarzy tej jarzą się ogromne, czarne oczy, wpatrzone w jedną tylko osobę”. Według cytowanej relacji Robert mówi: „ czułem, że się unoszę, coraz wyżej, to uczucie było tak dziwne – czułem, jak tak wiele rzeczy przenika mnie i przepływa jak … jak…”; gdy próbuje analizować ten stan, ona patrzy na niego intensywnie,  jak gdyby piła wypowiadane przez niego słowa w absolutnym rozumieniu wszystkiego, co on chce powiedzieć. Pod wpływem jej wzroku Smith nagle cichnie i całkowicie zatapia się w jej oczach, podobnie jak ona w jego – i tak trwają przez nieskończenie długą chwilę, a wrażenie jedności wywołane tym wspólnym spojrzeniem buduje niemal religijne napięcie. Intensywność tego, co jest między nimi rośnie (o ile to jeszcze możliwe) i nagle Robert wyciąga ku Mary rękę, a ona odpowiada mu, podając swoją. Ich dłonie łączą się w absolutnej ciszy. Ten niezwykle emocjonalny moment jest ukoronowaniem niedzielnego wieczoru 10 sierpnia 1986 roku, podczas którego wszyscy, od muzyków, poprzez pracowników technicznych, ochroniarzy, organizatorów, dziennikarzy, aż po tłumnie przybyłych fanów przeżyli coś, co na zawsze odciśnie się w ich pamięci z wielką mocą.