Wciąż mam ochotę na więcej i więcej

Od ostatniego mojego koncertu The Cure, minęło osiem lat, od pierwszego, już za parę dni, minie dwadzieścia. Łódzki występ, był szóstym w mojej dwudziestopięcioletniej już bez mała kjurmanii, na którym po raz kolejny zjawiłem się w towarzystwie Jarka (Johnnego). Zanim trafiliśmy do Atlas Arena, zgarnęliśmy po drodze, spod stadionu Widzewa, Marcina (naszego admina thecure.pl) oraz Asię i Łukasza, dwójkę jego znajomych ze Starachowic. Pozdrawiam przy tej okaji, bardzo serdecznie! Hmm, albo to oni zgarnęli nas… I tak od wczesnych godzin popołudniowych pobiegaliśmy i pojeździliśmy trochę komunikacją miejską po tej jesiennej, deszczowej, chłodnej i ponurej tego dnia Łodzi. Chciałoby się dodać, złowieszczo ponurej i strasznie nieprzyjemnej w oglądzie. Przyszedł w końcu czas, kiedy dotarliśmy na miejsce i niezwykle sprawnie znaleźliśmy się w środku Atlas Areny, poświecając czas na ostatnie rozmowy ze spotkanymi znajomymi, na wypicie piwa, itp. Na Golden Circle znalazłem się chwilę przed występem The Twilight Sad, o którym nie chcę się szerzej wypowiadać, może jedynie poza odnotowaniem faktu, że zagrali przed główną gwiazdą wieczoru i tyle.

Czekałem na ten dzień. Od stycznia trzymałem bilet „w garści”. Im bliżej było 20 października, tym skurcz pod lewym płucem dawał się we znaki coraz bardziej. Osiem lat, to strasznie długo, tym bardziej że i mnie lat i siwych włosów przybyło, a i w życiu prywatnym kilka niezłych tajfunów przeszło. The Cure nie wydali nowej płyty, a i ich aktywność koncertowa była, że tak powiem, w znacznym stopniu „wybiórcza” i jak dla mnie, niestety poza zasięgiem. Tym bardziej, tegoroczny występ, piąty w naszym kraju i jedyny z całej trasy, na który koniec końców zdecydowałem się jechać (wiem, wiem Marcin, miała być wspólna Praga, a i do Londynu zapraszałeś…). Czekałem na ten dzień miesiącami, aż wreszcie nadszedł.

Miałem swoje typy jeżeli chodzi o repertuar i nawet przed występem przyjmowaliśmy „zakłady”, jak zaczną u nas. Zdecydowanie byłem za Shake Dog Shake, ale czułem, że podobnie jak w Warszawie osiem lat temu i w katowickim Spodku, w 96 r., znów uraczą nas na dzień dobry „dezintegracyjną wizytówką” w postaci Plainsong. I tak też się stało. Charakterystyczne dzwoneczki, które zawsze powodują ciary na plecach i gęsią skórkę oraz ten monumentalny wstęp, w znacznym stopniu „ustawiły” scenariusz całego występu. Następne po „(nie) zwyczajnej piosence” Pictures of You oraz Closedown, cudownie wprowadziły w minorowy i podniosły nastrój. Od czwartego kawałka, czyli High, podczas którego wzniosłem się wysoko, zacząłem spadać pikując bardzo szybko w dół, głównie za sprawą pośpiechu (sic!), z którym Kociaki odgrywali kolejne piosenki. Takie miałem odczucie podczas prawie całej zasadniczej części występu, że wypuszczają kawałki jak amunicję z karabinu, no ale może to faktycznie efekt przeziębienia Roberta i nie najlepszej tego dnia dyspozycji, szczególnie wokalnej, a tym samym chęci skończenia jak najszybciej? Bardzo miłym zaskoczeniem i pierwszym tak silnym podczas tego wieczoru, wzruszającym dla mnie momentem było zagranie Boys Don’t Cry (dziewiąty w kolejności!) i zaraz po nim Charlotte Sometimes. Znów poczułem się jak w domu, znów wszystko znalazło się na swoim miejscu i po raz nie wiem który, uświadomiłem sobie jak kocham TEN zespół! Do szesnastego utworu mieliśmy kjurowy Greatest Hits z Lovesong, Friday… i Just Like Heaven na czele. Natomiast ostatnie cztery utwory, znów zatrzęsły moim światem i wbiły mnie w ziemię, niczym kilkutonowy młot, rozrywając mnie na cząsteczki na najbliższe sto lat i powodując totalną dezintegrację. Po tym unieruchomieniu niesamowitą ścianą dźwięku i pełnym beznadziei wołaniem Smitha: …”How the end always is...”, zespół zakończył podstawową część polskiego koncertu i zszedł ze sceny. Publiczność szalała, klasakała, krzyczała, a ja łapałem oddech…

It Can Never Be The Same, bardzo mi się podoba ta piosenka, jest w niej jakiś ukryty smutek za tym co odeszło gdzieś, może na zawsze i zostaje tylko wspomniene i obawa, że nic już nie będzie takie samo. Tak zaczęli pierwszy bis i po raz kolejny pomyślałem, czy tak mogłaby brzmieć nowa płyta, której wydania już mało kto się chyba spodziewa? Czas pokaże, chociaż mam gdzieś podskórne obawy, czy efekt byłby w pełni zadowalający, czy znów skończyło by się na dużym niedosycie, jak to było w przypadku 4:13. Hmm…Po tej kilkuminutowej podróży do wnętrza Roberta, otrzymaliśmy marzenie kruka jak mroczny sen, by następnie po zaskakującym finale w A Forest, kiedy Smith „musiał” kończyć za Gallupa, zespół zszedł na krótki odpoczynek. Tak jak powiedział Marcin na koncercie, aż dziw, że dopiero od 2-3 lat grają Burn. Utwór, który jest perełką jeżeli chodzi o pozaalbumowe kompozycje zespołu, na żywo jest po prostu rewelacyjny! W Atlas Arenie zabrzmiał oszałamiająco i jak dla mnie, właśnie Burn i cały pierwszy bis był chyba najwzniośljeszym momentem całego występu. Wrócili i zagrali Shake Dog Shake, który zawsze powoduje u mnie szeroki uśmiech, bo tak jak na The Top, nie zachwyca mnie aż tak, to w wersji koncertowej, sprawdza się wyśmienicie! A zatem usłyszałem to, na co liczyłem od samego początku, tylko że po prawie dwóch godzinach grania. Fascination Street, Never Enough i Wrong Number, to jak zawsze dużo gitarowych smaczków oraz interakcji z publicznością. Chociaż słynne już zawołanie Roberta: Hello? Are you still there? podczas tego ostatniego, nie spotkało się chyba aż z takim entuzjazmem, jakiego chyba sam się spodziewał.

I nadszedł ten moment, kiedy The Lovecats, rozpoczął ostatni bis i już do samego końca było skocznie, tanecznie, falująco, strasznie, koszmarnie, melancholijnie i wyczerpująco. Czyżby? Oczywiście, że nie, bo jak można już kończyć, tak bez Faith na finał, do którego przecież sami nas przyzwyczaili? Jak można było tak po prostu, większość utworów po prostu „odegrać”? Dlaczego nie dane mi było usłyszeć choćby This Twilight Garden, Kyoto Song, czy Sinking? Wiem, scenariusze i dobór piosenek są z góry ustalone, ale jednak, pewien niedosyt był. Podobnie jak niedosyt emocjonalny, który przez prawie cały wieczór mi towarzyszył. Może dlatego, że tyle lat czekania sprawiło, że spodziewałem się wielkiego „wow”?! Może dlatego, że jechałem z nastawieniem, że zobaczę i usłyszę ich po raz ostatni, więc musi być pięknie, perfekcyjnie i nieziemsko? Oczywiście, sporo było momentów, kiedy ziemia się zatrzęsła, łzy w oczach się pojawiły i ciary szły po calym ciele, ale…no właśnie. Nie zwaliło mnie z nóg, jak choćby osiem lat temu w Warszawie (w Spodku, już nie było tego efektu, choć też było pięknie…), czy w Łodzi szesnaście lat temu, nie mówiąc już o pierwszym polskim występie, po którym tygodniami dochodziłem do siebie.

Być może już nigdy nie będzie tak samo, ale jedno co wiem na pewno po tym występie, wciąż mam ochotę na więcej i więcej The Cure na koncercie…

Autorem relacji jest s’the figurehead