To było nasze trzecie i zarazem najdłuższe spotkanie z The Cure. Koncert trwał 3 godziny, a w tym czasie muzycy zagrali 37 utworów. Kulisy tego występu były jednak dla nas zupełnie inne niż poprzednio. Wybierając się w kwietniu 2000r. na koncert do Łodzi byliśmy pod dużym wrażeniem wydanej dwa miesiące wcześniej bardzo dobrej płyty „Bloodflowers” Osiem lat to jednak szmat czasu i po drodze trochę się pozmieniało.
Rok 2004 przyniósł nową, zupełnie przeciętną, płytę zatytułowana po prostu „The Cure” i jak się później okazało była ona wg mnie zapowiedzią tego co miało nastąpić w najbliższym czasie. W 2005r. z obozu The Cure dotarły dwie wiadomości i jak to zwykle bywa jedna zła, a druga dobra. Z zespołu odeszli klawiszowiec Roger O’Donnell oraz Perry Bamonte, który w The Cure grał na gitarze i instrumentach klawiszowych. Na ich miejsce pojawił się gitarzysta Porl Thompson, który już wcześniej współpracował z The Cure i moim zdaniem miał nieoceniony wkład w muzykę zespołu, choćby wspomnieć tu moją muzyczną biblię czyli płytę „Disintergation”. Robert stwierdził, że od tej chwili The Cure będą zespołem gitarowym i nie będą korzystać z instrumentów klawiszowych. Szczerze mówiąc przeraziła mnie ta wiadomość. Klawisze w The Cure były praktycznie od zawsze i to one, oprócz głosu i tekstów Roberta, stanowiły o sile ich muzyki – nadawały jej jeszcze bardziej mroczny, romantyczno – bajkowy charakter. Trochę czasu zajęło mi oswojenie się z brakiem instrumentów klawiszowych, a pomogło mi w tym wydane w 2006r. dvd zatytułowane „Festiwal 2007”. Nie było najgorzej, a na uwagę zasługiwało pojawienie się na koncertach kilku utworów, których zespół już od lat nie wykonywał na żywo. W październiku 2007 The Cure zagrali 3 koncerty w Meksyku, których słuchanie dało nam przedsmak tego czego możemy się spodziewać po koncertach w czasie trasy „4 Tour”. Zapowiadał się długi, energetyczny, klimatyczny koncert i taki właśnie był!!
Kiedy zgasły światła i z głośników popłynęły pierwsze dźwięki „Tape” wiedziałem już, że zaczną koncert od numeru „Open”, który z Ireną uwielbiamy i w czasie którego wymieniliśmy z Ireną informację na temat ilości ciarek jakie nas przeszły. Bardzo fajnie zostały zblokowane cztery romantyczne numery: „Lovesong”, „A Letter To Elise”, „To Wish Impossible Things” i moje ukochane „Pictures Of You”. Mocniejsze momenty koncertu to fantastyczne wersje „Shake Dog Shake”, „One Hundred Years” i kończący główną część koncertu „End”. Świetnie zabrzmiał, dotąd typowo klawiszowy, „The Walk”, a syntetyczny „Wrong Number” w wersji gitarowej wypadł doskonale. Niestety jak dla mnie był też jeden mały zgrzyt. Nie przemówiła do mnie gitarowa wersja jednego z moich ulubionych numerów The Cure „How Beautiful You Are”. Bez brzmienia skrzypiec i akordeonu utwór stracił na swojej melancholii i niepotrzebnie pojawił się na koncercie tego wieczoru. Osobny temat stanowią bisy, które były po prostu mistrzostwem świata!! Pierwszy blok stanowiły cztery utwory z płyty „Seventeen Seconds”, a wśród nich moje ukochane „M” i wspaniale dołowo zagrane „At Night”. Drugi blok to tzw. „Old School Encore” czyli utwory z czasów początku zespołu z „Three Imaginary Boys” na czele, a zakończone jak zwykle szaloną wersją „Killing an Arab”.
Wiedziałem, że będzie jeszcze jeden bis i po cichu liczyłem na 15 minutową wersję „Faith”, ale skończyło się weselej w postaci skocznego ” Why Can’t I Be You?”, który też bardzo lubię. Robert pożegnał się, zapaliły się światła, kilka pamiątkowych fotek i koniec. Pozostaje czekać na płytę, która być może ukaże się w maju i mieć nadzieję na kolejne koncerty, bo jeśli chodzi o The Cure, to mam tak jak śpiewa Robert: „I’m always wanting more”.