Wszystkiego najlepszego Panie Smith!

63 lata temu, w nadmorskim kurorcie Blackpool przyszedł na świat chłopiec, który zamiast stać się mężczyzną i ojcem, wybrał życie w skórze dorosłego chłopca… Tak, dzisiaj urodziny obchodzi Robert Smith. Tak wspomina młodzieńcze lata…

„Wiem, że to może brzmi paradoksalnie, ale w dużej aglomeracji, gdzie bardzo wiele się dzieje, może być trudniej. Bo tam jesteś konsumentem. Nic nie popycha cię do podejmowania działań. Londyn oddalony był o godzinę pociągiem, więc ja i moi nastoletni rówieśnicy jeździliśmy raczej w drugą stronę, nad morze do Brighton. Było bliżej i taniej. Do Londynu zacząłem jeździć, gdy miałem 17 lat, gdy zaczął się punk. I tez nie do samego miasta, ale na jego południowe obrzeża, do Croydon. Londyn nigdy nie był dla mnie pociągający. Nie miałem nigdy takich myśli jak inni muzycy, że do tego miasta trzeba pojechać, bo tam się wszystko zaczyna. Jeśli chciałem zobaczyć czyjś koncert, mogłem zrobić to w Brighton. To był obowiązkowy przystanek każdego znanego zespołu. A tam łatwiej nam było dojechać.

(…) Mam takie zdjęcie. Oczywiście mam 6 lat, trzymam w ręku gitarę, którą dostałem od brata na Boże Narodzenie. Uczył mnie na niej grać ze dwa miesiące. Ale przestał, gdy zorientował się, że jestem od niego lepszy. W ogóle myślę, że szczytem umiejętności w graniu osiągnąłem gdy miałem jakieś 12 lat. Tak. Chodziłem na lekcje dwa razy w tygodniu. Uczyłem się grać klasycznie. Byłem dobry. Te lekcje trwały jakieś dwa lata. Ale nigdy nie myślałem o sobie jako o gitarzyście. Teraz sięgam po gitarę, gdy chcę coś napisać. Ale myślę, że zawsze wiedziałem, że będę chciał tworzyć coś kreatywnego w muzyce. Ale nie było to związane z gitarą. Nie wyobrażałem sobie, że będę gitarzystą w zespole gdy dorosnę.

(…) Mój brat jest dziesięć lat odemnie starszy, siostra osiem lat, więc oni słuchali bez przerwy muzyki. The Beatles, The Rolling Stones, Jimi Hendrix, Creem i Alex Harvey całą muzykę lat 60. Szczególnie ta psychodeliczna, ona otaczała mnie już, od dzieciństwa. Tę moją muzykę… odkryłem mając 12-13 lat, to N. Glam, David Bowie… Miałem chyba 13, kiedy poszedłem na pierwszy koncert. To był występ The Machavis Orchestra. A w tydzień później byłem na koncercie R. Gallaghera, potem Thin Lizzy, The Rolling Stones, Davida Bowie – tak, to było tournee Station To Station. Ciekawe… nigdy nie odbierałem siebie, jako wielbiciela gitar. Chociaż występ Thin Lizzy, był bardzo gitarowy. Ale pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie występ skrzypka Joana LePointe. Byłem na jego koncercie.

Słucham bardzo wielu różnych wykonawców. Chyba nie było wśród nich nikogo, ani żadnego stylu, specjalnie się wyróżniającego. No może z wyjątkiem Carlosa Santany, którego nie lubiłem. Z bardzo prozaicznego powodu… był jeden chłopak w szkole, którego nie znosiłem a on uwielbiał Santane. Ale moim nieustannym idolem był Jimi Hendrix. Ciekawe, że nie z powodu gry, bo nigdy nie chciałem grać tak jak on, chciałem być taki jak on.
(…) Wyobrażałem sobie, że on prowadzi takie niezwykle kolorowe i ekscytujące życie, którego ja prawdopodobnie nie zaznam. Byłem dzieciakiem przecież, chodziłem do szkoły, gdzie mówiono mi co trzeba a czego nie wolno. Moim udziałem były frustracje przy świadomości braku siły przebicia a on żył pełnią życia, tak jak ja bym chciał.”

„Notre Dame to była szkoła, jedna z dwóch w Anglii, nowego typu średnich szkół eksperymentalnych, bardziej liberalnie podchodzących do programu edukacyjnego. Byłem jednym z pierwszych uczniów… moje pokolenie. Mieliśmy na przykład salę muzyki, w której było wiele różnych instrumentów i trzy lekcje w tygodniu mieliśmy z nauczycielem, który objaśniał nam te instrumenty, zachęcał do wspólnego muzykowania. Dziś myślę, że to miało wielkie znaczenie. Pokazało mi jak wielka radość może przyjść z muzyki, z muzykowania… szczególnie w grupie. I do tej chwili, tak myślę, bo do tej pory grałem sam dla siebie. A ta eksperymentalna szkoła spowodowała, że wszystko co zrobiłem zawodowo miało charakter grupowy. (…) W tej naszej małej grupie, 10-11 letnich uczniów, która zostawała po lekcjach, żeby razem grać muzykę byli Michael Dempsey i Lol Tolhurst. Nie znaczy to, że nie było zespołów większych. Były… nawet siedmioosobowe.

Nasz pierwszy koncert z zespołem, naszącym nazwę Malice, zagraliśmy w ostatnim roku na uczelni, w szkole. Było nas siedmioro na scenie. Porl Thompson był wtedy z nami. To, że po szkole zostało nas trzech oznaczało, że ze wszystkich, którzy robili wrażenie, ze myślą o muzykowaniu na serio, tylko nasza trójka brała to na poważnie. Dla pozostałych było to raczej hobby, wspólne spędzanie czasu. A dla nas to była muzyka. To, że nie umieliśmy grać, nie oszukujmy się, byliśmy bardzo słabi. A już Laurence, nasz perkusista, po prostu beznadziejny. To spowodowało, że mniej musiało znaczyć więcej. Również było nas trzech bo nie było nikogo innego. Nie znaliśmy nikogo. No i pamiętaj o moim kochanym Jimi Hendrix Experience. To też był zespół trzyosobowy, a fantastycznie, potężnie brzmiał.”