Romantyczne zrezygnowanie

Swego czasu zadano mi pytanie następującej treści: „Jaki jest twoim zdaniem najmroczniejszy lub najbardziej depresyjny album z ostatnich dwudziestu lat?”. W pierwszej chwili uznałem, że jest to jedno z tych pytań, które zbywa się kpiącym grymasem sygnowanym przez wysoko uniesioną brew. Kiedy jednak jakiś czas później usiłowałem odpowiedzieć samemu sobie na to pytanie, przyznam szczerze, zbaraniałem. Owszem, w ciągu pierwszych kilkunastu sekund przyszedł mi do głowy co najmniej tuzin albumów, które mogłyby spełniać wskazany warunek: świetny Brave Marillion, fascynujące Elizium Fields of the Nephililm, Missa Atropos Norwegów z Gazpacho, apokaliptyczne hymny Elend na The Umbersun, nieco odbiegające od tego zestawienia Both Sides Phila Collinsa, czy wreszcie bodaj najbardziej sugestywne Posthumous Silence Sylvana. Wyliczać można bez końca, co jednak, gdy stajemy przed wyborem jednorazowym i definitywnym zarazem? Zasadniczym clue tego wyboru jest, jak sądzę, przeświadczenie o roli, jaką odegrał w naszej muzycznej edukacji. Podążając tym tropem pragnę po kilku latach odpowiedzieć na zadane mi niegdyś pytanie, które w klasyczny dla siebie sposób zbyłem z kpiącą miną. Odnoszę jednak wrażenie, że w żaden sposób nie będzie to odpowiedź zaskakująca swą oryginalnością.

Album został wydany 2 maja w roku 1989. Dokładnie sześć miesięcy później na świat przyszedł autor niniejszej recenzji. Moja odpowiedź? Bezsprzecznie The Cure i album Disintegration. To, co urzeka w siedemdziesięciu minutach tej płyty to przede wszystkim niesamowita atmosfera – pod tym względem Anglicy to absolutnie światowa czołówka. Niezwykła spójność i konsekwencja w kreowaniu brzmienia oraz sugestywny wokal Smitha to w zasadzie fundament owej niezapomnianej aury, która hipnotyzuje i niejako scala słuchacza z dziełem The Cure. Swego czasu ukułem zresztą pewne określenie, które w moim odczuciu najlepiej oddaje kwintesencję Disintegration. Jest nim „romantyczne zrezygnowanie”, którego przejawy można dostrzec już w otwierającej album perełce Plainsong. Niespieszny rytm grany przez Borisa Williamsa, soczyste brzmienie klawiszy oraz głos Smitha dobywający się jak gdyby z innego świata – lepszego otwarcia nie można było sobie wyobrazić. Kolejny klasyk – Pictures of You – przykuwa uwagę misternie zaplataną melodią i jak zwykle powalającym basem Simona Gallupa. Długi instrumentalny wstęp to w zasadzie wizytówka całego albumu – śmiało można stwierdzić, iż pod wieloma względami Disintegration to najbardziej progresywne dzieło The Cure, także pod względem strony lirycznej. Swoją drogą Smith nigdy nie należał do twórców, w ocenie których tekst to sprawa drugorzędna. Każdy wers uczynił nieomal hymnem, raz po raz przybierając nowe maski, zapewniając w poetyckim uniesieniu o swej wielkiej miłości (eksploatowane do zarżnięcia Lovesong), snując histeryczne wizje o ogromnym pająku w iście burtonowskim stylu (Lullaby) lub też dzieląc się refleksjami dotyczącymi przemijania i ulotności (Last Dance). Z pozoru zestawienie tematów zawartych na Disintegration może razić banałem, ale są one tylko punktem odniesienia dla muzycznego katharsis, jakie przeżywa się podczas obcowania z tym albumem (swoją drogą „katharsis” to określenie, z którym niemal za każdym razem stykam się przy okazji lektury innych recenzji tego albumu, więc widocznie coś jest na rzeczy). Prawdziwe oczyszczenie, którego zapowiedź ewokowana jest przez kolejne upływające w deszczowej atmosferze minuty ma swój finał na przestrzeni dwóch bodaj najbardziej wysmakowanych i skonstruowanych z epickim rozmachem kompozycji w historii The Cure. The Same Deep Water As You oraz tytułowe Disintegration to bez wątpienia jedne z najbardziej sugestywnych i w pewien sposób ekshibicjonistycznych pod względem emocjonalnym utworów na tym albumie, a „romantyczna rezygnacja” sygnująca płytę znajduje swoje najlepsze odzwierciedlenie właśnie podczas tych osiemnastu minut. Następujące po nich Homesick i Untitled to swego rodzaju krajobraz po burzy. Pozwalają odetchnąć i otrząsnąć się z podawanego ze smakiem i bez żadnej nachalności bagażu, po który bez cienia wątpliwości sięgamy ponownie. I tak bez przerwy.

Ciężko pisać o tym albumie bez ryzyka popadnięcia w słowotwórczy bełkot i pretensjonalną panegiryczność. Z pewnością nie zamierzałem udowadniać, że Disintegration smutnym i mrocznym albumem jest, gdyż kierowałoby się to w stronę recenzenckiego samounicestwienia. Poza tym daleko mi do ubierania emocji w słowa w tak prosty i piękny zarazem sposób, w jaki uczynił to Robert Smith. Stawiam więc kropkę i raz jeszcze włączam album, przy którym wieczór zapada szybciej.

PS: O prawdziwej sile oddziaływania kompozycji zawartych na tym albumie można się przekonać także za sprawą DVD Trilogy, będącego zapisem słynnych berlińskich koncertów z roku 2002.

Damian Łobacz