5x UFF! czyli Łódź z The Cure płynie dalej! – Łódź 21.10.2022

POCZĄTEK

A było to tak… Bilety na łódzki koncert The CURE zdobyłem pierwszego dnia oficjalnej sprzedaży. Błyskawicznie, bez wahania i zgodnie z tradycją: miejsca stojące – na płytę. Opcja łódzka była naturalnym wyborem, bo zamieszkuję całkiem niedaleko. Poza tym wyprawa do Krakowa miała nikłe szanse powodzenia, bo jako fanowska starszyzna mam dużo więcej zobowiązań niż czasu (niestety). Tak, czy inaczej wraz z odliczaniem dni pozostałych do 21 października następnego roku przeszedłem przez kolejne etapy przygotowań, w tym:

  1. wyczekiwanie: przede wszystkim na drukowane bilety, które dopiero miesiąc przed datą, ale przyszły… UFF!
  2. powątpiewanie: A jeśli odwołają imprezę, jak koncert na Open’er 2020? albo Simon znów wypali, że odchodzi z zespołu!? Na szczęście nic nie wypalił… UFF!
  3. nastrajanie: rzutem na taśmę, jako Kolektyw KultuRaMa, zdołaliśmy wspólnie z THECURE.PL opublikować na portalu autorski przekład wszystkich tekstów z DISINTEGRATION w wersji do zaśpiewania po polsku… UFF!

STRANGE DAY

I w końcu! TC rozpoczęli trasę w Rydze, by po 9 koncertach pojawić się w Krakowie, gdzie zagrali bajeczny set! A skoro tak to, czym mogą zaskoczyć nas dziś pomyślałem z niepokojem, podróżując do Łodzi… Na parking pod Atlas Areną docieramy około godziny 17. Pogoda na miejscu zasadniczo COLD. Nadciągających fanów już przy wejściu na teren wita muzyką lokalny band. Po drodze jeszcze stoisko z magnesami, punkt żywieniowy i hala. Pokrzepieni tym i owym, ruszamy na rekonesans po terenie. Fani właśnie zaczynają formować kolejki, by zawalczyć o miejsce przed samą sceną. Pierwsze spostrzeżenie: nikt tu nie jest sam, zresztą jak i my w naszej silnej, trzyosobowej grupie! Nawet Ci, którzy przybywają pojedynczo z różnych zakątków świata, zaraz wpadają w objęcia znajomych, albo spodziewają się ich spotkać lada moment! W tłumie słychać ożywione rozmowy w różnych językach. To ci, co przybywają z Krakowa dzielą się koncertowymi emocjami z poprzedniego wieczora. Ktoś odbiera jeszcze cudem zdobyte bilety, gdzieniegdzie mignie sobowtór Smitha, a wszystko to w atmosferze radosnego oczekiwania. A nam czas się rozdzielić: szwagier na trybuny, a my dwaj na płytę.

Do hali wchodzimy komfortowo, bez tłoku, kierowani wskazówkami życzliwej ochrony. No tu już czuć, że to będzie z pewnością A NIGHT LIKE THIS! Pomijamy catering i stoisko z gadżetami, bo okolicznościowe koszulki zrobiliśmy sobie wcześniej. Schodzimy w dół na poziom zero, a zaraz potem zaczyna grać szkocki The Twilight Sad. Dobrze trafiamy, bo płyta jest wypełniona zaledwie w połowie. Korzystamy zatem z okazji, by wybrać dogodne miejsce. Ostatecznie sytuujemy się na środku przed konsoletą, pod „żyrandolem” z telebimów. Tu jest zdecydowanie najlepszy odsłuch (bez dudnienia perkusji, jak po bokach), a do tego niezgorszy widok na scenę. Support wypada lepiej niż się spodziewałem! Co prawda wokaliście daleko do charyzmatycznego Iana Curtisa z Joy Division, ale zespół wpisuje się w klimat i najwyraźniej pasuje także naszym ulubieńcom z TC. Ostatecznie to tylko przedsmak prawdziwej muzycznej uczty…

Hala już wypełniona, sprzęt estradowy wymieniony, światła gasną, estrada rozbłyska gwiazdami… Potężnieje szum deszczu przerywanego grzmotami, tłum skanduje, nadchodzą, zajmują miejsca… znów SĄ! Robert wchodzi ostatni, przechadzając się po scenie wpatruje się w tłum, jakby chciał się przywitać z każdym z osobna. Sprawdzam zegarek jest 20.48… i poszłooooo! Wyczekane, utęsknione misterium rozpoczęte. Od tej chwili pośród tysięcznego tłumu jestem sam na sam z ukochaną muzyką. Pierwsze dźwięki każdego utworu rozpoczynającego koncerty TC, które widziałem na żywo, zazwyczaj wyzwalały u mnie łzy wzruszenia. Tym razem jest inaczej. Tym razem patrzę z zachwytem na wizualizację kuli ziemskiej, na tle której Robert wyśpiewuje „this is the end…” – pierwsze słowa utworu pochodzącego z zapowiadanego, nowego albumu. Oby nie prorocze, przelatuje mi przez myśl… To doprawdy piękny utwór na otwarcie. Godny następca monumentalnego PLAINSONG, którego wiadomo, że dziś w Łodzi zabraknie… Trwam tak zasłuchany i nim się spostrzegam ALONE dobiega końca. Światła przygasają, a halą wstrząsa niesamowity aplauz. To znak, że po spodziewanym wstępie czas na prawdziwą podróż w nieznane! Otrząsam się i czuję pierwszy, z wielu tego wieczora, dreszcz emocji poprzedzający kolejny utwór. Dzwoneczki i… tak to powtórka z Krakowa: PICTURES OF YOU. Wykonanie niemalże płytowe, ale budzące tym większy entuzjazm zgromadzonych. Żywiołowa publiczność dość szybko ustawia ten PLAY FOR TODAY według reguły: aplauz, chóralne śpiewy, kolejny aplauz! I tak już będzie do samego końca! Tymczasem niepostrzeżenie mkną, jedna za drugą, minuty wypełnione błogimi dźwiękami… Każdy z kolejnych utworów to kompletna opowieść. Na dodatek osadzona w różnych dekadach, brzmieniach i nastrojach. Pewnie dlatego, spoglądając wokół widzę same rozpromienione twarze. Mam wrażenie, że tego wieczora wszyscy jesteśmy tu u siebie! Tkliwi rozpływają się zatem przy LOVESONG, a inni ronią łzę słuchając AND NOTHING IS FOREVER. Dokładnie w połowie setu jednych i drugich wyrywa z nostalgii brawurowo wykonany BURN, który emanuje mocą i tajemniczością! Młodzież mówi o takich wykonach miazga 😉 Dla mnie to kawał solidnego, mięsistego grania, opartego na obłędnych bębnach. Nieprzypadkowo przez cały utwór można na ekranach podziwiać niemal fizyczną pracę perkusisty! Jest moc, myślę. Choć „nie do końca akustycznie ogarnięta”, jak stwierdzi później znajomy, oglądający ten show z trybun.

Tymczasem zespół nie daje ochłonąć, bo: „Oto otwarcia czas jest na FASCINATION STREET!” Jazgocący bas uzupełniany przez kolejne partie gitar, aż do powstania istnej ściany dźwięku!Łza wiruje w oku, wracają wspomnienia sprzed lat… Z pewnością każdy z nas ma gdzieś taką swoją ulicę fascynacji… Na szczęście w końcu można złapać trochę oddechu UFF! Atmosfera staje się jakby luźniejsza… a to za sprawą PLAY FOR TODAY, po którym ruszamy na orientalny THE WALK. Szalona zabawa trwa w najlepsze, a temperatura na hali ostatecznie osiąga 39 stopni… Nie dość, że gorąco to jeszcze trzeba zachować czujność, bo tuż tuż czai się SHAKE DOG SHAKE. Kolejny energetyczny utwór z perfekcyjnie zsynchronizowaną wizualizacją! Stoję jak zahipnotyzowany! Sam nie wiem czy przeszywającym dźwiękiem gitar, czy oślepiającymi rozbłyskami świateł. Pewnie jednym i drugim! Taaak, chłopaki zdecydowanie są w formie! Z osłupienia wyrywa mnie dopiero FROM THE EDGE OF THE DEEP GREEN SEA. Wspaniale rozbudowany w warstwie muzycznej i tekstowej, a jednocześnie wartki i niezwykle emocjonalny. Na ekranach jarzą się ostre barwy i zdecydowane kontrasty. Sugestywna wizualizacja błyskawicznie przenosi znów tysiące mil od domu… To wszystko sprawia, że choć nad tym głębokim, zielonym morzem byłem już nie raz to zawsze będę chciał tam wracać!

Tymczasem set dobiega końca. Zdaję sobie z tego sprawę, gdy rozbrzmiewa ENDSONG. Więc to już? Ostatnie półtorej godziny minęło nie wiedzieć kiedy! A przecież tylu wymarzonych utworów jeszcze dziś nie usłyszałem… No nic, prostuję kości, wymieniam kilka uwag ze znajomymi, z nieśmiałą nadzieją, że zagrają ROZPAD…

Pierwszy bis rozpoczyna I CAN NEVER SAY GOODBYE – osobiste, nastrojowe pożegnanie Roberta z najbliższymi, którzy odeszli. Publika empatycznie podchwytuje nastrój chwili. Zewsząd błyskają tysiące telefonicznych światełek. To doprawdy niesamowity widok! Mało, który artysta może sobie pozwolić na takie sceniczne wyznania. Po tej premierowej kompozycji zdarzenia nabierają tempa. Poprzez skąpany w feerii świateł HANGING GARDEN i dynamiczny PRIMARY droga wiedzie wprost na skraj lasu. Nadszedł czas na zawsze i wszędzie entuzjastycznie przyjmowany A FOREST! Opowieść o pogoni za wyimaginowaną dziewczyną. Ze skąpanej w zieleni sceny Robert prowadzi nas pośród drzew, a echo powtarza miarowo „…again and again and again and again!” W sercu lasu okazuje się, że żadnej dziewczyny w istocie nigdy nie było… Zostajemy sami, a dźwięki basu rytmicznie odliczają chwile do zakończenia drugiej części łódzkiego koncertu…

I oto dokonało się! Tajemnica odkryta! Co miało być już wybrzmiało… Czego nie było już nie zabrzmi… Zgodnie z rozkładem CURE TOUR 2022 na koniec każdego koncertu pozostaje część rozrywkowa czyli najpopularniejsze, radiowo-taneczne hity. Tutaj żarty się kończą! To ostatnie 30 minut obcowania z muzyką The Cure live! Wszyscy tu wiedzą o co chodzi, więc będzie się działo!

Na początek megahit LULLABY czyli Smitha fobie z pająkiem w tle. Wielka pajęcza sieć na ekranie nie jest w stanie powstrzymać publiki! Płyta pląsa i śpiewa, a trybuny dzielnie wtórują podkręcane przez klawiszowca Rogera. A skoro jutro sobota to dziś… nie może zabraknąć FRIDAY I’M IN LOVE! Hit powszechnie wyczekiwany, który Robert radośnie wyśpiewuje w stronę młodej fanki stojącej na lewej trybunie. To ona od przeszło dwóch godzin raz po raz wznosi plakat z prośbą o jego wykonanie. Trud się opłaca, a euforia tym większa. Takich momentów się nie zapomina! Tymczasem na krótką chwilę wchodzimy do szafy, bo już brzmi CLOSE TO ME, a zaraz po nim radosny gitarowy IN BETWEEN DAYS (ten ze skarpetkowym teledyskiem 😉 Po 24 utworze w Atlas Arenie jest już JUST LIKE HEAVEN, a uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Mówią, że tam gdzie jest śmiech muszą też zagościć i łzy… ale nie tym razem, bo przecież BOYS DON’T CRY! To już ostatni akcent tego wieczoru, wszystkie akordy wybrzmiały! Robert wylewnie żegna się z nami i znika za sceną, Aplauz milknie, do boju wkraczają techniczni. Jeszcze wspólna fota z toruniakami przed sceną i… jesteśmy na after party. Hm… miejsca i muzyki TC tu jak na lekarstwo, a kolejka do wodopoju długa! Zrywamy się… czas wracać do domu.

EPILOG

Do siebie docieramy jakoś po 2.30 i wbijamy na lokalne after party. Tu historia się dopełnia… Przy wtórze zaprzyjaźnionych gitar wyśpiewuję nieusłyszane w Łodzi DISINTEGRATION po polsku! Tak, teraz moje misterium jest już kompletne… UFF!

PODSUMOWANIE

Każdy z „moich” dotychczasowych koncertów TC był niepowtarzalnym miksem emocji, zachwytów i wrażeń. Wszystkie je łączy natomiast poczucie więzi i współodczuwania z pozostałymi uczestnikami tych muzycznych spektakli. Tak było od początku w Katowicach (1996) i jest do dziś!

Łódzki koncert 2022 oprócz oczywistych walorów estetycznych będzie mi się kojarzyć w szczególności z wyśmienitą formą całego bandu. Przy czym o wkładzie drugiego gitarzysty trudno mi coś powiedzieć, bo grał? jakby to ująć… niemal bezdźwięcznie (sorry Perry, taki klimat). W pamięci pozostaną także: kosmiczna oprawa widowiska, zjawiskowe wykonanie BURN i krzepiąca obecność młodego pokolenia fanów! Poza tym tradycyjnie było wiele radości ze spotkania ze starymi, ale i całkiem nowymi znajomymi! No i w końcu koncertowa inicjacja mego wrocławskiego przyjaciela!

Przyznaję! Łódź to nie był mój wymarzony set, ale może to i lepiej. Ten niedosyt sprawia, że mam tym większą chęć zobaczyć pana Smitha i spółkę na żywo raz jeszcze „…and it’s never enough!”

Morytz (29.10.2022)