Jest kilka zespołów, które odcisnęły trwałe piętno na całej historii muzyki rockowej. Jednym z nich jest z pewnością The Cure. Ponad trzydzieści lat na scenie, trzynaście albumów długogrających na koncie oraz całe hordy oddanych słuchaczy, w przedziale wiekowym od lat 12 wzwyż. Robert Smith wydaje się nieśmiertelny, a jego twórczosc ponadczasowa. I obojętnie czy nagrywa pełne pasji i uniesienia dzieła, jak np. „Disintegration” czy przebojowe i nastawione na komercyjny sukces krążki w stylu „The Head Of The Door”, prawie zawsze można się po nim spodziewać samych dobrych rzeczy. Jak jest tym razem?
Wydaje się, że umalowany lider czwórki Anglików, chciaz zadowolił wszystkich słuchaczy i postawił przede wszystkim na róznorodnosc. I tak album otwiera przestrzenny i naładowany emocjami kawałek „Underneath The Stars”, przywowujacy zdecydowanie ducha „Bloodflowers”. Melancholijna gitara, hipnotyczną perkusja, w oddali pobrzmiewają delikatne dzwoneczki. Brzmi znajomo prawda? Jest to zdecydowanie najmocniejszy punkt albumu. Tym bardziej może dziwić nieco fakt, że zaraz po tak rozbudowanej i pięknej kompozycji, pojawia się banalny wręcz w swojej formie „The Only One”. Przyznam szczerze, że jak chyba większość z nas, jestem wielbicielem mroczniejszej strony zespołu i takie proste, fajne melodyjki, choć warte uwagi, nie robią na mnie większego wrażenia. Zwłaszcza kiedy na pamięć zna się takie numery „Just Like Heaven” czy „High”. Po prostu wiem, że zespól idzie na łatwiznę. I to właśnie wrażenie nie opuszcza mnie już do końca albumu. Niby jest to stare, dobre The Cure, ale czegoś tu jednak brakuje. Większej odwagi? Eksperymentów? Może formuła z czasem się wyczerpała? Sam nie wiem. Czuje się zupełnie tak, jakbym spotkał na ulicy starego kumpla, i nie miał z nim zupełnie o czy rozmawiać. Z jednej strony radość z zobaczenia znanej, zapomnianej nieco twarzy, z drugiej dziwne zażenowanie i jak najszybszą chęć pożegnania się. Nie chce powiedzieć, że „4:13 Dream” jest płyta zła. Zawiera kilka ciekawych kawalków jak np. marzycielski „Sirensong”, szarpany „Switch” czy rozpędzony „Sleep When I’m Dead”. Dużej ilości osób pewnie krążek się spodoba. Mnie jednak nie jest w stanie głębiej poruszyć, a na to chyba po cichu liczyłem. Nawet przeraźliwy krzyk Roberta w „Scream” nie przyprawia o ciarki na plecach, a przecież powinien.
The Cure to The Cure, obojętnie co nagrają i tak zawsze będziemy ich kochać. Choć XXI wiek nie za bardzo kapeli służy, na listach przebojów z pewnością pojawia się jeszcze nie raz. Ale czy o to chodzi? Więcej odwagi i szukania nowych ścieżek a mniej opierania się na wypróbowanych i bezpiecznych patentach- chciałoby się powiedzieć. Wtedy będzie naprawdę bardzo dobrze. Teraz jest jedynie dobrze.