To był wyjątkowy koncert. No, ale ktoś z Was zapyta, czy każdy inny nie jest? The Cure zagrali zestaw utworów, w którym nie pominęli żadnej ze swoich trzynastu płyt. Zakończyli utworami z pierwszych singli zespołu. Ten koncert był jak… pudełko czekoladek, dostaliśmy przynajmniej po jednej z każdego z trzynastu smaków.
Smith przywitał się tradycyjnym, krótkim „Hello”.
Rozpoczęli zgodnie z przypuszczeniami „Underneath The Stars” – ale lepszego przywitania nie można było sobie wymarzyć. W tle na czterech ekranach znanych z 4tour wizualizacja wykorzystywana wcześniej w czasie „Plainsong”.
Z gwiazd przenieśliśmy się szybko na ziemie, a dokładniej nad krawędź głębokiego zielonego morza z rękami uniesionymi ku górze podczas „put your hands in the sky”.
Po chwili znowu jesteśmy przy ostatniej płycie, Smith trochę od niechcenia chyba wyśpiewał „The Perfect Boy” do tego zagapił i spóźnił się z „you and me…”. A „The End Of The World” – coraz lepiej przyjmowany przez publiczność – bez klawiszy stał się zadziornym koncertowym hitem. A jeśli którykolwiek z utworów z 4:13 Dream zostanie na dłużej na koncertowej liście to oby to był „Sleep When I’m dead”, który znowu wypadł o niebo lepiej na żywo.
Kilka sekund ciszy i… zaskoczenie! Obłędny „A Forest” w pierwszej szóstce koncertu – tego chyba dawno nie było. Ciekawe czy kiedykolwiek jeszcze doczekamy się znowu kilkunastominutowych wersji tego utworu. Kończy się za to zawsze tak samo, długą linią basu Gallupa.
Muszę przyznać, że przeżywanie koncertu bez znajomości potencjalnych utworów, które zespół może zagrać, i jeszcze na koncercie o takim charakterze jest o wiele bardziej ekscytujące. Ale podczas trasy ciekawość zawsze zwycięża.
Za to w czwartek zaskoczenie przychodziło z każdym kolejnym utworem. „Three Imaginary Boys” z najdalszej półki. By po chwili zobaczyć w tle pojawiają cienie muzyków. To wściekły „Shake Dog Shake”. Początek utworu wprawia co poniektórych w ekstazę, wykrzyczany fragmentami głośniej niż było słychać ze sceny.
Przyznam się szczerze, że obawiałem się przed koncertem, czy The Cure może zapełnić „Millenium Dome” 20 tysiącami słuchaczy. Udało się, co więcej bardzo dużo osób, w tym nasza grupa, raczyła się przed koncertem piwem w jednym z kilkudziesięciu barów a nie dźwiękami Franz Ferdinand czy White Lies. „Być może jednak ten dzień na zawsze już będzie powracać” – tymi słowami Smith zakończył następny w kolejności „Maybe Someday”, by za chwilę co chwilę powtarzać słowo „kocham” w „The Only One” i cofać się o dzień w „Inbetween Days”. Ostatnie utwory bez wizualizacji w tle.
Pojawia się ona lekko rozmazana w kolejnym „Just Like Heaven” – wyśpiewanym jak zwykle zresztą w całości i przez wszystkich – trudno sobie wyobrazić koncert The Cure bez tego utworu.
W „Primary” wokal Roberta był prawie niesłyszalny, za to w tle sceny jedna z lepszych wizualizacji zaczerpnięta z okładki singla.
Co jeszcze mogą zagrać Smith zapowiedział już w trakcie koncertu, że nie pominą żadnej z płyt. Co jeszcze zostało? Co byśmy chcieli… „Want” – ostatni raz zagrali to na starym kontynencie prawie siedem lat temu. Tęcza kolorów na scenie, „daj mi to wszystko, daj mi to teraz!” – krzyczy Smith.
Nigdy nie podchodziłem z jakimiś ogromnymi emocjami do koncertów, nie miałem łez w oczach itp. Zawsze jednak towarzyszył mi dobry humor, przed jak i tym bardziej po. Naładowany pozytywną energią. Tak było i tym razem. W zeszłym roku doświadczyłem, kiedy to miesiąc dzielił dwa moje koncerty The Cure i to jest idealna sytuacja. Nie codziennie, nie co dwa dni ale przeżywać koncerty The Cure w odstępie miesięcznym byłoby pięknie, niestety na następny występ było mi dane czekać miesięcy 11, aż do czwartku. Dlatego też po raz kolejny przekonałem się, że warto łapać każdą okazję żeby ich jeszcze raz zobaczyć…
Całą czwórką, od lewej; przerysowany Porl, zawsze ten sam Jason, najszczęśliwszy z nieszczęśliwych Robert i młodniejący niczym Benjamin Button – Simon.
Wracamy na scenę „The Hungry Ghost” – i znowu tak jak w większości utworów z nowej płyty Smith nie trafia z tonacją przez co pozbawia 2/3 siły i mamy 4 minutową smętną wersję jednego z lepszych utworów na „4:13 Dream”.
Został jeszcze jeden album. Ale za to jaki… „Disintegration is the best album ever” – pamiętacie kto tak powiedział? Tytułowy utwór nieco wymęczył publiczność w O2 Arena, podobnie jak następny „One Hundred Years” i zamykający ostatnią płytę i główną część koncertu „It’s Over”. Mocno rockowe brzmienie, w przypadku tego ostatniego, to chyba jednak nie do końca to, czego by większość chciała słyszeć w wykonaniu The Cure.
Po krótkiej przerwie wszystko jednak szybko wróciło do normy „Boys Don’t Cry” wywołał istny szał wśród zgromadzonej publiczności. Zespół zakończył koncert utworami ze swoich pierwszych czterech singli, po wspomnianym „Boys Don’t Cry” mieliśmy znane z 4tour: pędzący „Jumping Someone Else’s Train” i punkowy „Grinding Halt” w jednym, niezwykle punktualny jak zawsze „10:15 Saturday Night” i na koniec miażdżący, huraganowy wręcz „Killing An Arab”.
Obeszło się bez brytyjskich „cureowych” hitów jak „Friday I’m In Love”, „Lovecats” czy „Close To Me”. Smith żegna się słowami: „…and see you again!”. Bo zawsze musi coś pozostać na następny raz…
Autorem relacji jest Marcin Marszałek.