Pierwszy koncert The Cure miałem obejrzeć w 1992 roku w Berlinie, jednak w ostatniej chwili okazało się, że wyjazd nie doszedł do skutku. Wtedy wydawało mi się, że była to ostatnia szansa zobaczenia Roberta z zespołem na żywo, na szczęście przyszedł rok 1996. Mimo muzycznie nienajlepszej płyty, wszyscy chyba miło ją wspominamy, bo to przecież wydanie WMS spowodowało zaistnienie tego niezapomnianego, absolutnie magicznego wieczoru 15-11-1996 w Katowicach. Potem miał być koncert w Brnie, o którym dowiedziałem się niestety za późno i nie mogłem zmienić wcześniejszych planów. Koncert w Pradze był więc moim drugim koncertem The Cure.
Do Pragi dotarliśmy we czworo ok. trzynastej. Do koncertu zostało 7 godzin, więc postanowiliśmy zwiedzić trochę miasta, ale najpierw udaliśmy się do dzielnicy Vystaviste, aby zobaczyć arenę wieczornego koncertu i dowiedzieć się, od której godziny hala będzie otwarta. Na dworcu, w metrze i na mieście snuły się grupki fanów ubranych na czarno, z twarzami pomalowanymi a la Robert lub bardziej ekstrawagancko – w pajęczyny. Czuło się klimat wieczornego koncertu – klimat oczekiwania i podniecenia. Dotarliśmy do Paegas Arena i pierwszy szok – nie ma kompletnie żadnej informacji, tablicy, czy nawet plakatu o koncercie. Jedynym znakiem były cztery srebrne ciężarówki i dwa autobusy z brytyjskimi rejestracjami. Postanowiliśmy zapytać o szczegóły w samej hali i… drugi szok – weszliśmy do hali nie zatrzymani przez żadnego ochroniarza, czy portiera. Jedynymi ludźmi na obiekcie byli techniczni, którzy kończyli właśnie budować scenę i powoli zaczynali próbę dźwięku, nie zwracając na nas kompletnie uwagi. Obeszliśmy całą halę i kolejny (tym razem pozytywny) szok. Okazuje się, że hala jest kameralna, a przy takim usytuowaniu dosyć szerokiej sceny koncert zobaczy ok. 3 tyś osób, a nawet najdalsze miejsca są bardzo blisko sceny. Dopiero, gdy zaczęliśmy robić zdjęcia znalazł się ktoś z obsługi i grzecznie poinformował, że bramy zostaną otwarte o godzinie osiemnastej i wyprosił z hali. Wizyta w Paegas Arena sprawiła, że serce zaczęło bić mocniej, a czas do rozpoczęcia koncertu wydawał się wiecznością.
Pod halą pojawiliśmy się ok. 1815 – właśnie otwierano bramy. W tym momencie przed halą zgromadziło się zaledwie ok. 50 osób wiec weszliśmy bez tłoku i w zupełnym luzie zakupiliśmy koszulki, bluzy i książki (30% taniej niż dwa dni później na koncercie w Łodzi !!!). Mała liczba osób sprawiła, że zajęliśmy idealne miejsca. Ponieważ na koncert w Łodzi mieliśmy bilety na płytę, zdecydowaliśmy się na miejsca siedzące – na wprost sceny, trochę u góry, 20 m od muzyków – lepiej nie mogło być. Im bliżej koncertu, tym hala wypełniała się coraz bardziej, o godzinie dwudziestej obiekt był wypełniony po brzegi. I tak jak dwa dni później zrobiło się ciemno, podniecenie sięgało zenitu, wrzask 3 tysięcy gardeł i… na zatopioną we fiolecie scenie Robert wyprowadził grupę. Out Of This World, Watching Me Fall itd. Chłonąłem dźwięki całym sobą. Repertuar prawie w 100% pokrył się z koncertem w Łodzi, więc nie będę się rozpisywał. Nie zagrali Siamese Twins i tego niesamowitego The Kiss. Za to zagrali absolutnie fenomenalną wersję Sinking – podczas tej piosenki Robert śpiewając poszczególne frazy podchodził do mikrofonu i odchodził od niego między wersami, a na telebimie jego twarz zniekształcona odbiciem w kuli pokazywała się i znikała, zbliżała i oddalała – niesamowity efekt, niesamowita piosenka. Miło zaskoczyła mnie czeska publiczność, która gorąco przyjęła zespół, ale koncert w Łodzi dwa dni później atmosferą przebił bezapelacyjnie ten z Pragi. Gdy Robert śpiewał „Put yours hands in the sky…” tylko kilkanaście rąk powędrowało do góry (głównie tych, którzy cały koncert wymachiwali polskimi flagami), w utworze Play For Today „wycie” prawie niesłyszalne, no i przy Plainsong nie było tych kilku tysięcy rąk podniesionych do góry, było widać, że w Pradze kochają ich, ale my w Polsce jesteśmy przecież wyznawcami The Cure. Z ciekawostek – dwie wpadki: podczas śpiewania End zatkało Roberta – odszedł od mikrofonu, aby powrócić za chwilę i dokończyć utwór; druga, podczas Prayers For Rain – w miejscu, w którym Robert ciągnie zawsze Raaaaaaain zamiast wzmocnienia na mikrofonie usłyszeliśmy efekt zupełnie odwrotny- mikrofon został dziwnie przyciszony i cały efekt zepsuty. Są to szczegóły, które nie miały wpływu na ten niezwykły koncert. Niezwykły ze względy na swą kameralność, niezwykły ze względu na to, że podczas tej trasy grają takie, a nie inne utwory, niezwykły, bo to koncert najbardziej niesamowitej i charyzmatycznej grupy świata. Opuszczałem Pragę szczęśliwy, zauroczony i już nie mogący się doczekać następnego spotkania z The Cure dwa dni później w Łodzi.