Opus Magnum The Cure

Co można napisać o takiej płycie jak „Disintegration”, co nie zostało już napisane? Co nowego da się wnieść do zbiorowej świadomości kilkuset wiernych czytelników na temat pozycji obowiązkowej, od której już nie raz puchły uszy, a która zajeżdżana była najpierw na 'legalnych piratach’, później pierwszych kompaktach, edycjach deluxe, a wreszcie picture-discach i 180-gramowych winylach, przeżywających obecnie swoją trzecią młodość. Zgodnie z obserwowanym od kilku lat trendem powinienem napisać jak wysoce beznadziejny ten album jest, jaką zdradą i samobójstwem było wydanie go przez The Cure i jeszcze parę innych bzdur mających na celu jedynie zmącenie wody ku psychicznej erekcji autora. Oczywiście tego nie zrobię, bo byłoby to kłamstwo godne śliskich gazet; „Disintegration” jest i pozostaje nie tylko opus magnum The Cure, nie tylko jednym z najjaśniejszych fajerwerków na koniec cudownej muzycznej dekady, ale i ścisłą czołówką najlepszych albumów w ogóle jakie w życiu słyszałem. A to mi wystarcza za pretekst do nieskrępowanej gloryfikacji zaklętych tu mocy.

To za co ta płyta jest kochana nazywa się Roger O’Donnell – jednorazowy klawiszowiec zespołu, który mimo woli zastąpił kontuzjowanego alkoholem Lol’a Tolhursta. Jego partie wraz ze wsparciem Simona Gallupa wchodzą w reakcje z gitarami Roberta Smitha i Porla Thompsona, co tworzy te charakterystyczne, nieprawdopodobnie trwałe pejzaże muzycznej cudowności, jaka otwiera i penetruje większość kompozycji. W tej krainie znów trwa zimno i smutek, momentami wręcz do znudzenia, lecz wszelkie oznaki ponownego triumfu królestwa ciemności i lodu zostają czym prędzej stopione przez indukcję emocji. Nagromadzone, upakowane warstwy powoli przetaczających się dźwięków i jęków budzą podziw majestatu, a jednocześnie wzruszają intymnością i otwartością, tworząc jedną z najbardziej osobistych płyt Smitha, skoncentrowaną na jego smutku i autokratycznych tragediach. Ta muzyka wciąga pod wodę i kołysze do snu, te przepiękne piosenki mogą trwać w nieskończoność, a ogrzewające serce klawisze i elegiczne gitary pozostają w pamięci na zawsze, tuż obok najlepszych wspomnień i obrazu spełnienia.

Kontekst sukcesu tej płyty jest dość szczególny. W trakcie swojej kariery, Smith najpierw chciał uciec z mroku który sam stworzył, czego kulminacją było nastrajające samobójczo „Pornography”. Zaczął więc nagrywać piosenki weselsze, bardziej popowe, nacechowane miłością i pochwałą życia (czego owocem było chociażby „Kiss Me Kiss Me Kiss Me”). To przyniosło zespołowi duży sukces komercyjny, nową sławę i nowych fanów, czyniąc ze Smitha ikonę MTV i idola nastolatek. „Disintegration” miało być kolejną ucieczką – powrotem do sensu istnienia The Cure, komercyjnym samobójstwem w nowym mroku, gdzie nie nikt będzie się musiał do nikogo odzywać ani uśmiechać. Tymczasem płyta została okrzyknięta arcydziełem, sprzedaż poszła w miliony, a na zespół i z natury nieśmiałego Smitha czekały za oceanem stadiony football’owe, wypełnione głodnym kilkudziesięciotysięcznym tłumem nastolatek w trupim make-up’ie. Tym samym, na najwyższym możliwym poziomie, mrok i pop podały sobie swoje trójpalczaste dłonie. I dużo rzeczy przestało mieć znaczenie. Dezintegracja.