To jest ten moment, kiedy Robert Smith doprowadza pop do mistrzostwa. Otwierający album kawałek „In Between Days” nakazuje zapomnieć o „One Hundread Years” czy „Primary”. Tylko tańczyć, tupać i śpiewać. Melodia i piękny głos wokalisty bezlitośnie zostają w głowie na długo. Następnie, Smith śmiało zapuszcza się w tereny orientu w „Kyoto Song” – generalnie to nie dla mnie, ale ludzie lubią. Utwór „The Blood” otwiera corrida (przypomina mi się kolonia w 2006 r. i jak mantra powtarzane gitarowe F-dur E-dur F-dur E-dur), skaczemy ze wschodu na zachód, a nasza głowa naprawdę może doznać zawrotów i wylądować na najbliższych drzwiach. Jest krwisto i żwawo. „W Six Different Ways” spotykamy się z fortepianem, a ja lubię fortepian The Cure, lecz jeszcze bardziej to coś jakby flet, które następuje wkrótce. Ależ przyjemna melodia!
I wreszcie dojeżdżamy do mojego i tylko mojego „Push”, uwielbianego przeze mnie wycinka muzyki rozrywkowej tamtych czasów – synth popowych lat 80tych. Do tego stopniowo dołączana w tle wokaliza Smitha, by ostatecznie wystrzelić: „go go go! pushin’ away!”. I wiecie, co? Cholera widzę ogromną radość na twarzy natapirowanego Roberta. Ja tam doznałem.
Następuje „The Baby Screams” – taki to sobie pop/rock, jedna z gorszych pozycji na płycie, ja jakoś nie słyszę tego krzyku dziecka. Nic to, skoro mamy zaraz „Close To Me”. To jeden z pierwszych utworów The Cure, jakie poznałem – po dziś dzień podoba mi się równie mocno, jak wtedy, gdy pierwszy raz usłyszałem na MTV Classic. Delikatność kroków, jakie stawiają raz za razem instrumenty w tym utworze – tak, to jest to, co najbardziej mnie urzekło. Bez żadnego pozerstwa, agresji i niepotrzebnej bufoniastej wirtuozerii. Po prostu pięknie i nastrojowo. Kawałek posłużył mi kiedyś do prezentacji z języka angielskiego.
„A Night Like This” pozostawia nas w lżejszych klimatach, mimo nieco głośniejszego i wyrazistszego wokalu Smitha. Potem niespodzianka – typowe dla lat 80-tych, ale nietypowe zupełnie dla stylistyki The Cure solo na saksofonie. No proszę! Któż mógłby się spodziewać. W „Screw” z mocnym rozpoczynającym basem, ponownie powracamy do orientu (wschodnio brzmiąca partia na jakimś dziwnym instrumencie, brzmiąca jakby ktoś dmuchał w butelki). Kończący album „Sinking” to jedyna piosenka, która z jednej strony swoim nastrojem przypomina poprzednie dokonania The Cure, a z drugiej stanowi swoistą antycypację „Disintegration” – wszystko przez to liryczne tło.
Doszliśmy do końca. Pokrótce omówiłem wszystkie utwory z płyty, choć zwykle mi się nie chce. Ogólnie rzecz biorąc, to niezwykle udana zabawa z muzycznymi konwencjami, rozciągająca coraz bardziej wachlarz możliwości twórczych The Cure. Album „The Head On The Door” to już klasyka, więc co tu dużo mówić/pisać.