Wycieczka po krętych zaułkach historii. The Cure, Chicago 31.08.1989

Gdy dojeżdżałem do lotniska O’Hare, przy którym znajduje się hala Rosemont Sport Stadium, ciemny horyzont rozdarły błyskawice, zaczął padać deszcz, a z dala dochodziły odgłosy zbliżającej się burzy. Pomyślałem sobie że tą mroczna sceneria doskonale harmonizuje się z nastrojem muzyki The Cure, czołowego „żyjącego” prekursora cold wave.

Rzeczywiście jednym z utworów rozpoczynających koncert jest „Prayers For Rain” z LP „Disintegration”. Modlitwa Roberta Smitha została więc wysłuchana.

Uczestnicząc w tym muzyczno-świetlnym misterium miałem wrażenie, że jestem świadkiem końca pewnej epoki. Tak jak Woodstock kończył epokę flower power, „The Wall” Pink Floyd – erę gigantów lat 70-tych, tak chyba to tournee Cure kończy pewien etap rozpoczęty rewolta punkową, trwający poprzez new cold wave po elektorniczny techno-pop.

Wszystko to już gdzieś widziałem – ten różnobarwny collage publiczności – od typowych, archaicznych już punkowych czubów i agraf po wyszukany makijaż, biały puder i wyzywające kreacje fanek zespołu. Swoistą mieszanina mód i strojów kończących się lat 80-tych.

Repertuar wykonany tego wieczoru przez Roberta i jego kolegów był równiez taka podsumowującą wycieczka po krętych zaułkach historii zespołu. Przeważały niestety utwory z nieciekawego moim zdaniem, dyskotekowego okresu grupy – np. z The Walk czy The Top. Wynikało tomoze z faktu, iż paradoksalnie ten właśnie okres, a także pierwszy złoty amerykański album The Head On The Door przyniosły grupie prawdziwa sławę na tutejszym rynku. W każdym razie ją, którego zafascynowały kiedyś płyty Faith czy Pornography, czułem się nieco rozczarowany.

Ale trudno się Smithowi dziwić, że niechętnie wraca do tego ponurego, dołującego, w końcu zamkniętego etapu. Kto ma na to ochotę może przecież sięgnąć do płyt. A na koncerie należy się bawić i skakać w rytmie przebojów takich ją Just Like Heaven, Inbetween Days czy Hoy Hot Hot!!!. Stąd niewiele utworów sztandarowych, jak choćby 100 Years, a szkoda, bo w tych rzadkich momentach muzyka wraz z pulsającą grą świateł tworzy niepowtarzalną, pozornie monotonną, ale w rzeczywistości hipnotyzującą i zniewalającą całość.

Smith nie jest ani wirtuozem gitary, ani wybitnym wokalistą, ani nawet oryginalnym kompozytorem- mimo to jest w jego muzyce coś, co fascynuje słuchacza, wciąga go w świat somnambulicznych marzeń i majaków. Posiada on niewątpliwie charyzmę sceniczną, panuje w każdym momencie zarówno nad zespołem (którego jest niezaprzeczalnie liderem i dusza) jak i publicznością. Jedynym równoprawnym partnerem wydaje się być basista Simon Gallup, kolega Smitha z ławy szkolnej, który nie chowa się w cieniu dekoracji jak reszta muzyków, zepchniętych przez frontmana w tło. Staje on w pełnym świetle reflektorów na równi z liderem, niewiele sobie robiąc z jego groźnych, gromiących spojrzeń wypuszczanych spod słynnej, rozczochranej, zakrywającej pół twarzy czupryny. Nie są one najwyraźniej całkiem serio – w końcu Simon to najlepszy kumpel Roberta a i jego umiejętności muzyczne dają mu pozycję jednego z filarów grupy.

Od początku koncertu publiczność porwana muzyka wstała z miejsc, tańczyła i tak już było do samego końca. Utwory przerywane krótkimi zapowiedziami zlewały się w jedna całość pt. Cure.

Trudno by je analizować i opisywać po kolei – glównym ich atutem jest specyficzny nastrój budowany z pojedynczych akordów gitary na tle potężnie brzmiących klawiszy i sekcji.

Smith w swej „nieśmiertelnej” w czasie tej trasy obszernej koszuli i o numer przydługich pumpach, powoli, z wrodzoną nonszalancja porusza się po scenie. Z rzadka bierze do ręki gitarę, jeszcze rzadziej na niej gra – ale kiedy potrzeba, potrafi wydobyć z instrumentu dźwięki doskonale podkreślające klimat utworu. Jest w Robercie coś że sp. dziadka Marca T. Rexa Bolana – podobną egzaltacją i ekstazą towarzyszącą występowi.

Mimo iż wyrósł z tego samego pnia co reszta cyborgów technopopu, udowadnia, że pod zimnofalowa maska drzemią w nim pokłady ekspresji dorównujace Bono. Widać to szczególnie wyraźnie w czasie numerów takich jak Hot Hot Hot!!! czy Piggy In The Mirror, podczas których rozpala publiczność do białości. Nic dziwnego, że nie chce ona przerwać „kuracji” zapodanej im przez Smitha&Co. Ten zaś czuł się w Rosemont najwyraźniej wspaniale, bo bez problemu dał się namówic na bisy, czym doprowadził do znoju swych podkomendnych na scenie.

„It doesn’t matter if we all die” – śpiewał kiedyś Smith w pesymistycznym manifeście pokoleniowym zimnofalowców na Pornography. Podobnie jak „mam nadzieję, że umrę zanim się zestarzeję” (My Generation – P. Townshenda) jest to zapewne deklaracja bez pokrycia. Tak to już bowiem bywa, że kto inny deklarację składa, a kto inny bierze je sobie do serca (w The Who był to Keith Moon, w The Cure Lol Tolhurst).

A więc do zobaczenia za n-lat, Mr. RS. Czy czas Ci oszczędzi te malownicza strzechę na głowie?

Jerzy Józefczyk