Drugi tydzień
Sobota, 21 marca 1987
Wstaję „oczyszczony” o 12. Gorąco i… Robimy jeszcze kilka wywiadów i zdjęć, zanim wracamy przez gęstniejący tłum na „Gigantinho”. Próbujemy kilku mniej znanych starych utworów i kilku, jeszcze niedopracowanych nowych, zanim próbujemy nieco wyciszyć się w oczekiwaniu. Marc Almond i „Washboard Rhythm Kings” pomagają nam w tym, zanim wrócimy na scenę o dziewiątej.
Widownia jest jeszcze bardziej szalona niż poprzedniej nocy, większość poprawia mnie, gdy zapominam słów do „The Blood”. Mamy tlen przed bisami, a ja odpowiadam im „Why Can’t I Be You?” „Ha ha – zaskoczyłem was wszystkich” szepczę, unosząc się z powrotem do autokaru, a eskorta syreny wiezie nas do domu. Po prysznicu i piwie wracam do siebie – Shirley Bassey i Nancy Sinatra śpiewają do nocy; ale o czwartej jestem pięknie nieświadomy…
Niedziela
Budzi mnie nieustanne walenie w drzwi już tak od 11. Wyłaniam się o pierwszej. Jest gorąco i bardzo słonecznie. Jednak widok Lola przy kawie wszystkich podnosi na duchu, i przez godzinę chętnie podpisujemy autografy na zewnątrz. Wskakujemy do autobusu i ruszamy z powrotem na lotnisko. Mamy opóźnienie, podczas którego Roy Walker rzuca nam swoje dowcipy, „Moja żona ma rude włosy, nie ma włosów, tylko rude włosy”, przy niedzielnym piwie przed… „Lecimy do Rio”…
Docieramy o 18:30 i jedziemy samochodem do naszego nowego domu – Hotelu Copacabana Beach, bardzo luksusowego miejsca, które tylko podkreśla chłód biedy, którą zobaczyliśmy w drodze z lotniska. Jemy rozmyślając, a bar koktajlowy zaciera obrazy brudu. Dzień kończymy rozmową o świecie u Simona w pokoju.
Wtorek
Strasznie gorąco. Budzę się o 12. Wędrujemy wśród dziwaków na plażę i stajemy, szczęśliwi jak wampiry. Po pożegnaniu uciekamy na lotnisko, gdzie znowu jest męczące opóźnienie. Mamy krótką konfrontację z Edem Greekem, jego rozpieszczonym bachorem i ich psem Johnny Jumble, zanim wsiadamy do tego, co nam mówią, że jest samolotem, ale co okazuje się rollercoasterem na wysokości 36 000 stóp. W końcu lądujemy w Belo Horizonte i odkrywamy, że nie ma autobusu, więc ponownie czekamy, tyle, że w barze. Docieramy do hotelu o 19:00. Natychmiast zamawiam schłodzone piwo, kawałek pizzy i oglądam portugalsko dubbingowany film grozy Hammer na telewizji. Inni wychodzą się objadać, a potem odkrywają, że włamano się do pokoi podczas ich nieobecności. Nie jestem niezadowolony, że nagle zasypiam, śniąc, że jestem opiekunką dzieci…
Środa
Strasznie gorąco. Wstaję o 12:30. Czytam „Kandyda” do czwartej, a potem sunę w dół do autobusu: mało kto jest zaskoczony, gdy psuje się już po kilku minutach podróży. Postanawiamy namówić zdumionych miejscowych, aby nas odwieźli do miejsca koncertu, więc „Esto love to takee Curee to Mineirinho Olymnasium” bełkocze Billy głupio na pobliskim placu przy stacji benzynowej. Ku naszemu całkowitemu zdziwieniu nie brakuje ofert i docieramy na zaplecze okazałymi VW Beetle, Fordem Escortem i Minim! Miejsce koncertu to ogromny hangar z siedmiosekundowym echem, a próba dźwięku skończyła się fiaskiem. Porl jeździ na deskorolce, Lol pali, Simon rozmawia, a ja patrzę, gdy Boris próbuje kaleczyć miejscowego swoimi nowo nabytymi „Bolas”. The Pogues radośnie przygrywają z głośników, gdy otwierają się wejścia i zaczyna się szarpanina. Do 21:30 wewnątrz jest ponad 20 000 ludzi. Gramy znowu szaleńczo w ponad 100 stopniach upału, kiedy tłum, niewątpliwie, zaczyna słabnąć. Ciała wynoszone są setkami, ale ocalali wciąż szaleją, nawet gdy my uciekamy.
Zjadamy kanapki, pijemy piwo i oglądamy „Łowcę Jeleni” w pokoju Billa. Zgadzamy się, że to był kolejny „dziwny” dzień… Leżąc w łóżku, zastanawiam się, dlaczego czuję, że nie mogę utrzymać niczego tu na stałe…
Czwartek
Bardzo gorąco i strasznie słonecznie… i ku zgorszeniu „sprawnie działającej maszyny” decydujemy się wrócić do Rio autobusem! Wstajemy szybko o pierwszej, ruszamy o drugiej, a o trzeciej zręcznie wplątujemy się w dżunglę. Zatrzymujemy się w Congonhas o czwartej, Jesteśmy zachwyceni setkami mil dżungli z kościołem na szczycie góry, z dziećmi, błogosławioną ciszą, bardzo, bardzo daleko… Więc fotografujemy, oddychamy, lecz niestety opuszczamy to miejsce już o szóstej.
Głód narasta, który ciechnie o siódmej w szorstkim uroku restauracji „TIA PANGA TIA PANGA”, gdzie z odwagą zamawiamy frytki, majonez i piwo… Wstajemy do autobusu o ósmej i wchodzimy w strefę zmierzchu: dżungla przytłacza – gęsta, hałaśliwa i ogromna – podróż staje się dość surrealistyczna…
Siedzę mrucząc z tyłu z Simonem i Borisiem, aż Lol budzi się nagle spocony, bez papierosa i bardzo bardzo zły. Autobus wjeżdża do Rio, a Simon zdążył wykładziną wyścielić cały swój kąt. Sen kończy się o północy. Dziś zobaczyliśmy Brazylię.
Piątek
Gorąco, strasznie… Wstaję odświeżony o 12. Po spokojnym trzygodzinnym wywiadzie Bizz przy basenie przy pomarańczach, udajemy się do „Maracanzinho” (Mała Maracana) na próbę dźwięku. Trwa to ponad godzinę, aby przejechać kilka mil ledwie w jedną stronę i potem spieszmy się, aby stawić czoła siedmiosekundowemu echu. Kiedy widownia zaczyna wchodzić i zapełniać miejsca wracamy do autobusu, aby odpocząć, ale zamiast się relksować to tylko toczymy beznadziejnie dyskusje o poprawnych słowach do różnych starych piosenek ludowych. W lekkim dreszczyku emocji przebieramy się, gasimy światła i wychodzimy na scenę – i jesteśmy oszołomieni. To jest szaleństwo! 14 000 wrzeszczących Brazylijczyków, z którymi mamy do czynienia, używa swoich nóg, rąk, gardeł, zapalniczek i głów w oszałamiająco zsynchronizowanym powitaniu, przy którym wyglądają jak morze żywych ognistych ryb i brzmią jak milion świerszczy!
Dwugodzinny koncert to zamazany obraz, a ja już jestem na balkonie słuchając Suzanne Vegi o północy, zastanawiając się, czy cokolwiek z tego było prawdziwe. Ryzykuję i schodzę do baru przy plaży, aby się przekonać, i zasypiam dopiero, gdy słońce już się uśmiecha…
Koniec części drugiej. (Część pierwsza dostępna tutaj)
Wspomnienia Roberta Smitha ukazały się w tygodniku Melody Maker 30 maja 1987.