Problem z tą płytą polega mniej więcej na tym samym, co po dziś dzień zarzuca się każdemu, kto decyduje się na zmianę stylu muzyki, za który był do tej pory znany i kochany. To oczywiście nie był pierwszy wybieg The Cure w rejony nieskrępowanej radości, bardziej popowe i przeto przystępne dla nastolatków czytających przywiezione z Berlina czasopisma o dupie, zupie i muzyce.
Już wcześniej Robert Smith dawał sygnały, że nie chce być wiecznym anty-bohaterem, aktorem charakterystycznym, gwiazdą rocka tzw. gotyckiego, czarnym władcą we własnym, niszowym, zlodowaciałym królestwie; dlatego też, obok cokolwiek niewyraźnych, tradycyjnych lamentów o niezaspokojonych uczuciach, „Kiss Me…” wypełnia hura-optymizm, łzy szczęścia, grupowe szaleństwo w blasku słońca i niesłyszany bodaj od pierwszej płyty luz w brzmieniu.
Co to oznacza dla tych, którzy do tej pory byli zakochani w smutku, czerni, lodowych pałacach i krwistych łzach? Nic więcej jak tylko to, że ówczesny filar alternatywnego grania zabrał się za robienie popu – tak wspaniałego, jaki mógł powstać jedynie w latach 80-tych. To jest mega-przebojowe, energetyczne, misternie zaaranżowane, miejscami melancholijne i stonowane, lecz w rozliczeniu grane ku otwartemu niebu w poświacie glorii i chwały. Smith krzyczy, wyje i wiwatuje, a chwile chandrycznego zwątpienia to i tak wata cukrowa na głodne i czekające jego jękliwego głosu młodzieńcze uszy. Zresztą analizując warstwę tekstową nie ma jakichkolwiek wątpliwości – to podniecenie zakochanego po uszy faceta z gniazdem wróbli na głowie; i ta miłosna czerwień udziela się też słuchaczowi, którym co raz targa impuls nagłej aktywności ruchowej.
Ale największy podziw budzi przede wszystkim to, co dzieje się tu w warstwie muzycznej. Ilość upakowanych dźwięków wydawanych przez zaawansowany instrumentalnie zestaw tortur, ponakładana i cudownie przemieszana, działa na wyobraźnie niczym najlepszy alkohol. Słuchając „Kiss Me…” daje się odczuć obecność czegoś dużego, finałowego, pełnego majestatu a jednocześnie radosnego luzu, którego często brakuje nawet największym muzykom. Posłuchajcie czego oni się tu chwytają – są twarde motywy rockowe, są fale zimne jak lód, są momenty hinduskie, jest wysoce estetyczny synth-pop, jest miejscowy jazz i folk, a wreszcie rytmy wprost funkowe (genialne „Hot Hot Hot!!!”). To parada pomysłów na muzykę, często odbiegająca od typowej dla The Cure ścieżki, w szalonym korowodzie przez całą długość krążka CD, bez chwili miejsca na niedosyt.
Szalona płyta, a jednocześnie wpływowa. Otwierający motyw z „The Kiss” wykorzystali w jednym ze swoich hiciorów Tears for Fears, a smutne i melodyjne „One More Time” zostało beztrosko użyte przez Apoptygmę Berzerk w ich „Moment of Tranquility”. Nawet sami The Cure powracali na późniejszych nagraniach do pomysłów z tej płyty, chociażby przy „Disintegration” czy „Wish”, które zdają się odtwarzać na inną nutę emocjonalną schematy z „How Beautiful You Are”, „If Only Tonight We Could Sleep”, czy jakże banalnego, acz genialnego „All I Want”. Oczywiście Robert Smith sam też nie odkrył Ameryki – uznawane za jego największy przebój „Just Like Heaven” coraz wyraźniej pochodzi od „Love Will Tear Us Apart” Joy Division – ale jakie to ma teraz znaczenie, kiedy jeden zespół jest ikoną a drugi żywą legendą? Cudowna, cudowna płyta. Niesamowite, dziękuję.