Data koncertu w The Cure w Budapeszcie znana była dwa miesiące wcześniej. Jednak na dziesięć dni przed planowanym terminem została ona zmieniona. Jak zatem dostać się do węgierskiej stolicy, jeżeli bilety kolejowe i lotnicze są wyprzedane na wiele miesięcy naprzód, a mafia handlarzy okupuje lotnisko na Okęciu w oczekiwaniu na każde zwolnienie miejsca? Mimo to na czas dotarły dwa wagony polskich fanów, którzy nad wyraz aktywnie dawali znać o swojej obecności. The Cure jest bowiem na naszym terenie czymś więcej niż popularnym, brytyjskim zespołem rockowym. The Cure otoczony jest prawdziwym kultem.
Takie poświęcenie prawdopodobnie zdziwiłoby Madziarów, którzy od kilku lat regularnie mogą oglądać występy największych gwiazd rockowych. Jak wspomniałem na wstępie, pozycia The Cure na naszym rynku jest dość szczególną i z tego co wiem podobnym uwielbieniem fanów (nie mylić z popularnością) grupa cieszy się we Francji. Naocznie zatem chciałem się przekonać, na czym polega urok tej kapeli, bowiem większość jej płyt niezbyt mnie satysfakcjonowała. Wdałem się więc w bój o bilet i wyszedłem z tej potyczki zwycięsko.
Węgrzy odnoszą się do The Cure z dużo większą rezerwą. Na Małym Nepstadionie zjawiło się nieco ponad 8 tyś widzów, z czego większość stanowiły nastolatki. Nie przyjmowali oni muzyki jako objawienia, natomiast wyrażnie byli zauroczeni mrocznym imagem zespołu. Na widowni można było dostrzec dziesiątki Robertów Smithów obojga płci, w czarnych obszernych strojach, o nastroszonych włosach i obowiązkowo karminowych ustach. Po półgodzinnych zmaganiach anonimowej, dla mnie węgierskiej grupy na scenę weszli mistrzowie ceremonii.
Już pobieżne przesłuchanie najnowszej płyty „Disintegration”, wskazuje że Robert Smith ponownie znajduje się w „natchnionym” stanie twórczym, przywołując atmosferę nużącej „Pornography”.
Obecnie „Prayer Tour” (Trasa modlitwy) nie zapowiadało zatem muzycznych fajerwerków. Pierwsze trzy utwory z ostatniego albumu potwierdziły, że niestety nastrój przygnębienia będzie dominował na tym koncercie. Na szczęście publiczność nie miała zamiaru się dezintegrować i w napięciu oczekiwała na skoczne numery. Wyraźne ożywienie nastąpiło już przy pierwszych taktach Kyoto Song przeradzając się w entuzjazm przy A Night Like This, a powszechny taniec sprowokował Just Like Heaven. Jakby obawiając się zbytniego rozluźnienia. Smith stonował atmosferę serią „poważnych” kawałków, zakończoną „Cold” z Pornography. Ten ostatni utwór, wbrew oczekiwaniom został potraktowany jako gorąca „przytulanka”. W jednej z nielicznych, dłuższych zapowiedzi Mr Smith lekko zażenowany rzekł: A teraz cure-pop. Właśnie na to wszyscy czekali, udowadniając, że również biali mogą się modlic w tanecznej ekstazie Charlotte Sometimes, The Walk, A Forest i In Between Days wprowadziły publiczność w nastrój ogólnej miłości. W trakcie wykonywania drugiej piosenki lider wyrażnie się zapomniał i parokrotnie okręcił się w kółko. Powaga wróciła wraz z trzema piosenkami z Disintegration.
Oczywiście, nie mogło się obyć bez bisów. The Cure powracał na scenę trzykrotnie, wykonując przyjęte z ogólnym aplauzem piosenki, jak Let’s Go To Bed, Why Can’t I Be You?,Hot, Hot Hot!!!, Imaginary Boys i Boys Don’t Cry. Przyznam, że również ja tych ostatnich dwóch utworów wysłuchałem radośnie podskakując. Zdaje się, że po prawie trzech godzinach grania, chłopcy mieli już wyraznie dosyć i w ostatnim numerze Fight tak przysmęcili, że nikt już ne miał ochoty ich wywoływać.
W sumie The Cure wykonali 24 utwory, wśród których z pewnością zabrakło The Kiss.
The Cure jest jednym z najbardziej statycznych zespołów jakie widziałem na scenie. Pięciu muzyków ubranych na czarno nie robi żadnych gwałtownych ruchów. Tylko Smith (miał białe trampki) dwukrotnie podszedł do publiczności, w Why Can’t I Be You? Padł nawet na kolana!
Takie zachowanie jest na miejscu w klubach, lecz trudno jest oczekiwać od wielotysięcznej widowni, by zadowoliła się samą muzyką. I tu Anglicy pokazali prawdziwy profesjonalizm. Nie burząc ponurego image’u, dla równowagi zaproponowali prawdziwie fascynujący spektakl świetlny. Light show nie był może szczególnie imponujący, lecz przemyślane barwne kombinacje, wykorzystanie chłodnych kolorów w połączeniu z purpurą i bielą oraz fioletem i efektami stroboskopowymi tworzyły idealny nastrój. Może jedynie zbyt nachalnie przez cały czas trwania koncertu, puszczano dymy rozpraszane przez dwa potężne wiatraki.
No a sama muzyka? Ogólnie jest ona szalenie prosta i ubogo zaaranżowana. Muzycy nie są wirtuozami, co zmusza ich do posługiwania się mało wyrafinowanymi środkami wyrazu. Większość utworów opiera się na linii melodycznej granej przez basistę Simona Gallupa, a pozostali instrumentaliści nadają im odpowiedni koloryt i brzmienie. Robert Smith dysponuje charakterystycznym, przejmującym głosem, dzięki któremu muzykę The Cure można łatwo rozpoznać. Należy też zauważyć, że zespół szerszą popularność zyskał po wprowadzeniu do repertuaru czysto popowych numerów. Po wydaniu Pornography grupa praktycznie przestała istnieć. Wydaje mi się, że Smith obecnie jak by trochę wstydził się kompromisu. Wszystkie przeboje były wykonane bez jakich kolwiek improwizacji, podczas gdy ponure utwory rozciągano aż do granic znużenia. Monotonia nie robi wrażenia,jeśli polega ona tylko na beznamiętnym powtarzaniu w nieskończoność jednego motywu. Niewątpliwie Mr.Smith z kolegami pragnie być przyjmowany bardzo poważnie, lecz mimo wszystko, wypada dużo bardziej autentycznie, śpiewając Boys Don’t Cry niż odgrywając rolę cierpiętnika. Wynik sprzedaży albumu Disintegration pokażą, w którą stronę pójdzie dalsza twórczość zespołu. Myślę jednak, że lider w końcu sam się będzie śmiał z tego co robi, choć przed ostatnim zagranym utworem powiedział: Wojna jest tym, co wkrótce nastąpi.
Koncert na pewno nie był stratą czasu, lecz z drugiej strony jestem przekonany, że The Cure nie należy dziś do najlepszych zespołów na świecie.