Gdy melancholia trafia na parkiet – recenzja „Mixes of a Lost World” The Cure.

Projekty zremiksowanych albumów rockowych zwykle cechuje nierówna jakość. Najnowsza próba The Cure w tym formacie to mieszanka różnorodnych efektów, przy czym najlepsze momenty to te, które w pewnym stopniu tłumią smutek Roberta Smitha.

Nie da się zaprzeczyć, że „Songs Of A Lost World” było monumentalnym triumfem ostatnich lat. Ile razy od premiery w listopadzie 2024 roku faktycznie do niego wracaliście? Weźcie pod uwagę, jak bardzo ponury to był album, nawet jak na standardy The Cure. Przez 50 minut Robert Smith powtarzał nam, że pewnego dnia umrze. Kiedyś umrzesz także ty. I wszyscy, których znasz, umrą.

Czternasty studyjny album The Cure to muzyka na chwile, kiedy naprawdę jej potrzebujesz. A dla tych, którzy „wypalili” już „Songs Of A Lost World”, The Cure przygotowali potrójny album remiksów. To ciekawa, ale ryzykowna forma – rockowe albumy zremiksowane zwykle bywają nierówne. Nawet te nieliczne, które mogły zyskać kultowy status, jak „Further Down The Spiral” Nine Inch Nails, są różnej jakości. Niektórzy artyści wkładają w pracę więcej serca, inni ograniczają się do dołożenia basowego „donka” i czekają na przelewy na konto.

Najgorsze remiksy postrzegane są jako szybki zarobek, ale tak naprawdę trudno uwierzyć, że większość z nich przynosi zysk – często to raczej desperackie próby. Nawet w złotej erze CD, po opłaceniu wszystkich twórców i wydrukowaniu bookletów, wytwórnie martwiły się, czy zapaleni kolekcjonerzy faktycznie chcą słuchać przedłużonych wersji utworów, które już w oryginale były satysfakcjonujące.

The Cure mają doświadczenie w remiksach – „Mixed Up” z 1990 roku i kontynuacja, czyli „Torn Down” z 2018. Pierwszy z nich niektórym wydał się niczym innym, tylko skokiem na kasę, innym – ciekawym powrotem na parkiet po latach przerwy. Dziś jest doceniany jako dowód nieustannego dążenia zespołu do aktualności. Wtedy Robert Smith mówił, że to płyta „dla pijanych fanów The Cure, bo naprawdę poprawia nastrój, co u nas jest rzadkością”.

Tym razem większość twórców remiksów nie celuje tak bardzo w rozbawionych słuchaczy. Słychać, że część z nich włożyła sporo pracy, by tchnąć nowe życie w muzykę towarzyszącą mrocznym refleksjom Smitha. Cinematic Remix Paula Oakenfolda do „I Can Never Say Goodbye” robi dokładnie to, co obiecuje – pulsująca mieszanka syntezatorów i smyczków brzmi jak gotycki reboot Mission Impossible, gdzie Tom Cruise walczy z wampirami, a Jenna Ortega jest jego nową, niezawodną partnerką. Podobny rozmach prezentują też remiksy Daybreakers („Another Happy Ending”) i Mental Overdrive („A Thousand Hours”), równie godne końcowych napisów efektownego CGI-blockbustera.

Większość utworów zachowuje wyraźnie słyszalny, lekko przetworzony wokal Smitha, trzymając go wysoko w miksie, choć nie zawsze przez cały czas. Wyjątkiem jest wersja Meery „All I Ever Am”, gdzie głos zamienia się w zabawne, nieco zwariowane brzmienie przypominające wiewiórkę na K-hole. Four Tet z kolei delikatnie, w swoim charakterystycznym stylu roztrzęsionych dźwięków, podchodzi do „Alone”, tworząc niemal medytacyjną atmosferę, którą szkoda przerywać obecnością Smitha w połowie utworu, przypominającego o końcu wszystkiego. Podobnie jest z „Endsong” w wykonaniu Mogwai – post-rockowi weterani skupiają się na efektach gitarowych, tworząc oceanujące, przestrzenne brzmienia, które przejmują emocje oryginału, a wokal pojawia się dopiero w finale, jako wisienka na torcie.

JoyCut początkowo sugerowali, że użyją tylko bezsłownego zawodzenia Smitha, ale ostatecznie wykorzystali wiele jego wersów, co nieco zmarnowało potencjał na całkowitą, abstrakcyjną dekompozycję. Odważniejsi Craven Faults zrezygnowali całkowicie z wokalu w „I Can Never Say Goodbye”, wydobywając melancholijną esencję oryginału w dziewięciominutowym ambientowym utworze instrumentalnym. Z kolei February Blues Remix „Alone” autorstwa Shanti Celeste to klubowa euforia w stylu Williama Orbita, najskuteczniejsza, gdy szept Smitha unosi się pośród otoczenia niczym głos chrzestnego wróżki.

Pozytywnego ducha wnosi także remiks Cosmodeliki „Electric Eden” do „And Nothing Is Forever”. Pomimo tematyki przemijania, to jeden z najbardziej buntowniczych utworów miłosnych Smitha, a jego energetyczny charakter dodaje mu życia. Lżejszym momentem jest również „A Fragile Thing” w wykonaniu Âme, który nawiązuje do „The Love Cats” z 1983 roku, skupiając się na basowej linii i tworząc nieoczekiwanie żwawy klimat.

Kolekcje remiksów to zwykle mieszane uczucia. „Mixes Of A Lost World” nie jest wyjątkiem. Podobnie jak „Mixed Up”, wywołuje różnorodne reakcje. Warto jednak zauważyć, że cały dochód z tego wydawnictwa trafia do organizacji War Child UK, więc nie musi być odbierane jako cyniczny ruch marketingowy. Mając na uwadze aż 122 minuty materiału, najlepiej wybrać sobie z tej dwudziestoczteroutworowej płyty te remiksy, które faktycznie działają. Jeśli masz na to czas i ochotę, oczywiście. Bo, jak Smith często przypomina, piasek w klepsydrze się kończy.

CZEKAMY NA WASZE RECENZJE „MIXES OF A LOST WORLD” POD ADRESAMI: THECURE.PL/KONTAKT