„Gdy byłem młody, byłem optymistą. Teraz jest zupełnie odwrotnie” – Robert Smith w The Guardian.

[Artykuł z 2018 roku] Piosenkarz i kompozytor będzie kuratorem festiwalu Meltdown, a także planuje pierwszy od 10 lat album zespołu. Czy płyta będzie nagrana z użyciem magicznej herbatki z grzybów?

Na samym początku wywiadu Smith przeprasza za swój makijaż. Nie nosił go od ostatniego koncertu w grudniu 2016 roku, ale w dniu wywiadu miał sesję zdjęciową w Royal Albert Hall, a uważa że bez makijażu wygląda szaro. Prawdę mówiąc byłbym zawiedziony, gdybym zobaczył Smitha bez makijażu, bez rozwleczonych ubrań i bez srebrnej biżuterii.

Od 1983 roku czarna konturówka, krwistoczerwona szminka, jak również rozwichrzona szopa stanowią jego znak firmowy, przeniesiony do popkultury przez Tima Burtona i Neila Gaimana jako symbol chorej miłości. Wygląda tak, jak brzmi jego zespół.

Nawet bez wojennych barw, Smithowi trudno jest wmieszać się w tłum. W 1989 roku, w czasie, gdy zespół był w szczycie sławy, wokalista przeniósł się do małej wioski na południowym wybrzeżu, w której mieszka do dzisiaj ze swoją żoną – Mary. Wyproszono go ze spotkania w lokalnym miejscu spotkań tylko dlatego, że był tam niemile widziany. Stwierdził, że popełnił okropny błąd.

Jak na kogoś, kto śpiewał że „Nie ma znaczenia jeśli wszyscy umrzemy”, Smith ma niesamowity dar do przechodzenia od patosu do trywialności. Dla przykładu podczas pierwszej Wojny w Zatoce, Smith czuł się w obowiązku wytłumaczyć w wywiadzie, że inspiracją do „Killing an Arab” – debiutu zespołu z 1979 – był „Obcy” Camusa, a nie jak chcieli niektórzy amerykańscy DJe islamofobia. „To było kompletnie nierzeczywiste – tłumaczyć Camusa ludziom, kompletnie zaskoczonym tym faktem”. Podobnie, gdy miał przeprowadzić wywiad dla radia Xfm ze swoim idolem – Davidem Bowie – przyszedł wtedy do studia kompletnie pijany i zagadywał przez dwie godziny. „Wydaje mi się, że pierwsze co mu powiedziałem to 'Możemy się zgodzić, że nie nagrałeś niczego dobrego od 1982′”.

Ze względu na swoją prostolinijność i męski urok, Smith znaczy dla wielu milionów to samo, co dla niego znaczył Bowie. W tym roku The Cure świętują 40 rocznicę swojego pierwszego koncertu pod tą nazwą (zaczęli grać jako Malice w 1976 roku) budząc się z letargu i robiąc wiele rzeczy na raz.

Dla przykładu Smith przebił się przez pudła z pamiątkami, wyszukując materiały do filmu dokumentalnego, reżyserowanego przez starego znajomego – Tima Pope’a. „Wiem, że wielu ludzi chciało – jak ładnie powiedzieć 'wyżyłować’ 40stą rocznicę naszego pierwszego występu. Powiedziałem 'nie’, ale wiedziałem, że i tak coś zrobią, chyba że dam jasny sygnał, że sami coś zrobimy.” The Cure nagrają nawet nowy album – pierwszy od 2008 roku – ale do tego jeszcze wrócimy.

Z aktualnych wydarzeń, Smith jest kuratorem festiwalu Meltdown, który odbywać się będzie w londyńskim Southbank Centre. To niezwykłe wydarzenie – 90 artystów przez 10 dni. Wokalista zakończy festiwal występem pod nazwą Cureation 25. Ma to być występ z dawnymi członkami zespołu i rozgrzewka przed wyprzedanym koncertem w Hyde Parku.

Występ na Meltdown to będzie „deprecha”, a w Hyde Parku „łapki w górę”. Smith wysłał do wszytkich zaproszonych zespołów ręcznie napisane listy i prawie wszyscy odpowiedzili pozytywnie. Najbardziej uderzające jest to, że praktycznie wszystkie zespoły, od Manic Street Preachers, przez Mogwai, Nine Inch Nails, aż do Twilight Sad w pewien sposób były inspirowane przez The Cure. Czy Smith lubi tylko zespoły, które lubią The Cure?

„Myślę, że byłoby trudno znaleźć wielu artystów, którzy nie lubią The Cure”, mówi artysta. „Ludzie podziwiają nas, nawet jeżeli nasza muzyka do nich nie przemawia. Wiem, że wygląda to na pychę, ale tu nie chodzi o mnie, chodzi o zespół. Jesteśmy szczerzy wobec siebie. Jeżeli jesteś w zespole, wiesz jak jest to trudne. Sądzę, że ludzie podziwiają to, że ciągle istniejemy.”

Każdy chciałby być na miejscu The Cure. Mają wierną rzeszę wyznawców, którzy robią wrażenie sekty, a jednocześnie tworzą muzykę mieszczącą się na tyle w popkulturze, że ich piosenki są nagrywane przez np. Adele (Lovesong), czy Ant-Mana (Plainsong).

Nawet Reese Witherspoon zagrała w komedii romantycznej, która zatytułowana jest tak jak ich hit z 1987 roku – Just Like Heaven. Nie żeby Smith obejrzał ten film.

Według Smitha są jedynym zespołem, który jednocześnie jest dla samobójców jak i dla śmieszków. A ciągle przy tym zachowują jedność. Obecnie nie mają podpisanego kontraktu z żadną wytwórnią, nie mają managera, ani agencji zajmującej się ich obecnością w mediach. Grają trasy koncertowe (często), nagrywają (niezbyt często) – tylko wtedy, gdy Smithowi się zachce. To nie jest tak, że jest jedynym ogniwem, że zespół ciągle istnieje (gdyby basista Simon Gallup opuścił grupę to 'nie byłoby już nazwy The Cure’), ale zawsze był główną siłą sprawczą.

Na pytanie kiedy ostatnio zrobił coś, czego nie chciał – pokazuje na mój dyktafon i śmieje się. „Siedzę tutaj”

The Cure zawojowali lata 80te podobnie jak The Beatles lata 60te, a Bowie 70te – byli dziko płodni i ciągle się zmieniali. „To dziwne, gdy patrzy się wstecz, wszystko działo się tak szybko, życie przemykało obok nas. Jak na 19latka z nijakiego Crawley w podmiejskim West Sussex Smith był całkiem pewny siebie. „Skąd brała się ta groteskowa pewność siebie? Najprawdopodobniej z punku. Większość zespołów to była (jak mówią młodzi ludzie) masakracja. My byliśmy całkiem spoko, i byliśmy coraz lepsi. Wiele z naszych działań to był zwykły bluff.”

Dość szybko z punkowych cudownych chłopców zmienili się w symbol zagłady. Faith z 1981 roku brzmiało jak przechodzenie przez cmentarz w czasie mgły. „Zastanawiałem się jak bardzo jeszcze możemy być depresyjni. Albo będziemy brzdąkać na końcu betonowego bunkra, a ja będę szeptać, albo nagramy coś innego”. I tak powstało piekło gniewu, wymiocin i rozpaczy – czyli „Pornography” z 1982 roku.
„W tamtym okresie w naszym życiu było wiele napięć, a muzyka zawsze w bardzo dużym stopniu odsłaniała w jakim byłem stanie mentalnym”.

Napięcie spowodowane graniem co noc emocjonalnie rozbijających piosenek, będąc pod wpływem różnych narkotyków, rozbiło zespół. Smith dołączył do Siouxsie and the Banshees i planował traktować The Cure jako odskocznię do tworzenia „głupich” piosenek pop, jak na przykład Lovecats. Do czasu gdy te „głupie piosenki” stały się hitami. „Nagle zdałem sobie sprawę, że jest to bardziej atrakcyjne niż włóczenie się z Banshees. Prawdę mówiąc nigdy nie czułem się dobrze z moimi wyborami.” Dodaje jednak, że nie jest cynicznym karierowiczem, bo inaczej nie nagrałby zahaczającego o psychodelię „The Top”. Podczas nagrywania tej płyty Andy Anderson, w tym czasie bębniarz zespołu, zaparzał na początku każdego dnia nagrań wielki garniec herbatki z magicznych grzybków.

Dopiero w czasie nagrywania w 1985 roku „The Head on the Door” Smith zmienił nastawienie na bardziej profesjonalne. Każda piosenka miała inne ustawienie w studio, a na ścianach wisiały wskazówki do każdego utworu. „Po raz pierwszy tworzyliśmy nie tylko piosenki, ale również i dźwięki”. Dla przykładu instrukcje przy samotniczym Sinking brzmiały: „musimy płakać przed 18.00”.

The Cure stali się tak sławni, że niektórzy zaczynali ich nazywać Pink Floyd lat 80tych.

Smith uważał że depresyjne Disintegration z 1989 roku to ich opus magnum. Wytwórnia twierdziła, że to komercyjne samobójstwo. Album sprzedał się w 3 milionach egzemplarzy.

Czy byli na listach przebojów, czy nie, The Cure żyli w swojej bańce. Będąc dla niektórych symbolem zagłady. „Np. Duran Duran – co jest smutne, bo oni nas lubili i przychodzili na nasze koncerty. Ale dla nas byli symbolem wszystkiego czego nienawidziliśmy: kiczowatych lat 80tych, komercyjnego sukcesu, byliśmy przeciwko temu wszystkiemu.

Smith miał również od dawna kosę z Morisseyem („Nigdy tego do końca nie rozumiałem”), czym udowodnił, że jest we właściwym miejscu historii. Gorączka sukcesu spowodowała, że wokalista uciekł ze stolicy. „Ja przeżyłem, wielu z tych, których wtedy zostawiłem w Londynie, nie udało się to.”

Do czasu Wisha z 1992 roku i wesołego hitu Friday I’m in Love, nowość bycia popularnym zniknęła. „Radziłem sobie w lekko zwichrowany sposób. Nie spodziewałem się, że tak to się wszystko skończy. Nie rozumiałem jak możemy odnosić takie sukcesy i jednocześnie być szczerzy wobec siebie. Z perspektywy czasu wiem, że byliśmy, ale wtedy o tym nie wiedziałem.”

Gdy The Cure zostali wyparci przez Britpop – Smith odetchnął z ulgą. „Czułem się lepiej będąc nieco z boku, ale tak było już od samego początku naszej kariery. Gdybyśmy ciągle szli do przodu i mieli parcie na szkło – nie przeżyłbym tego – na pewno nie w jednym kawałku.”

Obecnie The Cure znani są przede wszystkim jako zespół grający niezwykłe koncerty. Najczęściej z wieloma bisami. Na swoje 53 urodziny, grając koncert w Mexico City, Smith chciał pobić rekord Bruce’a Springsteena i zagrać dłużej niż jego 4h i 6 minut. Ale źle policzył i zagrali o 3 minuty za mało. „Byłem lekko zdruzgotany, bo spokojnie mogliśmy grać jeszcze przez przynajmniej pół godziny. Przyjaciele, członkowie zespołu i krytycy uważają, że powinien zejść ze sceny, tak by publiczność chciała więcej, ale Smith twierdzi, że uwielbia występować i że jest to winny słuchaczom. „Ciągle myślę o tej osobie, która zaklina rzeczywistość i mówi 'Oby nie przestali grać, oby nie przestali grać’.”
Hyde Park to będą dość szybkie dwie godziny, obiecuje (albo grozi).

Minęło 10 lat od ostatniego albumu The Cure – 4:13 Dream. „Nie napisałem prawie żadnej nowej piosenki od tamtego czasu” przyznaje wokalista. „Myślę, że pewne emocje można wyśpiewać tylko w pewnym czasie. Próbowałem pisać o czymś innym, niż to co czuję, ale były one suche, przeintelektualizowane, to nie byłem ja”. Cytuje fragment z The Last Day of Summer: “Kiedyś wszystko było łatwiejsze”. Na pytanie czy byłby zawiedziony gdyby nie nagrał już nigdy żadnego nowego albumu, odpowiedział że obecnie owszem. „Zobowiązałem się, że wejdę do studia i stworzę nowe piosenki dla zespołu, czego nie robiłem od 10 lat. Festiwal Meltdown zainspirował mnie do zrobienia czegoś nowego, bo słucham wielu nowych zespołów. Ich entuzjazm wzbudza we mnie entuzjazm. Jeżeli to nie wyjdzie, to będę naprawdę zawiedziony, ponieważ będzie to znaczyło, że moje piosenki nie są odpowiednio dobre.”

Wrócił do swoich starych utworów, które wcześniej nie zostały opublikowane, sprawdzając czy mógłby je przerobić na nowe piosenki, jednakże część z nich nie miała już dla niego żadnego sensu. „To byłoby dziwne, gdybym czuł to samo co czułem gdy miałem 20 lat. Musiałbym być szaleńcem.”

Jak się zmieniły jego poglądy? „Jestem trochę bardziej cyniczny, i trochę mniej optymistyczny, co jest dość dziwne. Gdy byłem młody, miałem w sobie optymizm, mimo że pisałem depresyjne piosenki. Teraz to się zmieniło, mam bardziej depresyjne poglądy.

Smith martwi się, że będąc w wieku 59 lat wydał krucjatę social media, smarfonom i tym podobnym. „Walczę z nowoczesnym światem. Nie podoba mi się to co się dzieje od 20 lat. Nie rozumiem jak to się mogło stać. Nasz kraj zmienił się i to na gorsze.” Kontynuuje swój wywód uderzając w melancholijne tony: „To dziwne, że lata 70te uznawane są z okres wielkiego niepokoju. To bzdury. W czasie od II wojny światowej, do lat 70tych dążyliśmy do równości. To dopiero od końca lat 70tych, od czasów Thatcher i Reagana wszystko poszło nie tak. To szaleństwo jak ludzie dążą do nowych technologii i konsumpcjonizmu. Po prostu staję się zrzędą.”

Smith czuje swój wiek również i w inny sposób. Przypomina, że ostatni występ Toma Petty’ego w Wielkiej Brytanii, to też był występ na 40-lecie. „Ostatnio wyprzedaliśmy w Ameryce koncerty, których nie wyprzedawaliśmy nawet w latach 80tych. Moja mroczna strona sądzi, że lubią nas oglądać, żebym mógł spektakularnie upaść i żeby nie musieli nas więcej słuchać”, wstrząsa się i dodaje: „Oczywiście, kiedyś przestaniemy grać. Są dni, kiedy budzę się i zastanawiam: 'Czy ja na pewno jeszcze mówię o tym zespole? Ciągle?’. To naprawdę niezwykłe z jak wielkim szacunkiem i oddaniem się spotykamy. Gdyby ktoś mi powiedział na początku kariery, że tak będzie, byłbym w szoku.”


Fragmenty artykułu, który ukazał się w gazecie The Guardian, 7 czerwca 2018 r.