W 2008 roku ukazał się ostatni jak dotąd album The Cure. Należałoby dodać ukazał się niestety. Cofnijmy się więc w czasie. Mamy rok 1992, 21 kwietnia. Od wydania wspaniałego albumu “Disintegration” minęło niespełna 3 lata. The Cure wydają kolejny studyjny album. On nie mógł być lepszy od niesamowitego poprzednika i oczywiście nie był. Co nie znaczy, że jest to zła płyta. Okazała się największym komercyjnym sukcesem zespołu, a nagranie “Friday I’m in Love” to najwyżej notowana piosenka The Cure na listach przebojów. I ta piosenka jest jednocześnie największym problemem tego albumu. Przyćmiła całą resztę. Błaha piosnka o miłości, słabe echo takich nagrań jak “Just like Haven” czy “Love song” stała się synonimem płyty. Szkoda, że Robert nie zastosował tu zabiegu polegającego na nie umieszczaniu na płycie singlowego przeboju, tak jak miał to w zwyczaju w latach 80, (“Boys don’t cry”, “Let’s go to Bed” czy “The walk”). Ale stało się.
Gdyby jednak usunąć to nagranie z płyty, pozostaną same udane kompozycje. Całość otwiera “Open”, nagranie w nastroju znanym z poprzedniej płyty. Dalej jednak dość przebojowy, “High” zapowiada, że to nie będzie aż tak smutna i melancholijna płyta jak poprzednia. Kolejny utwór “Apart” ponownie przenosi nas w rejony bliskie “Disintegration”. W podobnym nastroju utrzymany jest “From The Edge Of The Deep Green Sea”, nieco szybszy, ale z pełen zadumy, jeden z najlepszych momentów płyty. Dalej znowu oddech ponieważ robi się weselej z powodu “Wendy time” i fajnie pędzącego do przodu “Doing the unstuck”. Na naszej wersji płyty (bez “Fiday….”) słuchamy od razu nagrania nr 8, wspaniałej, najlepszej na płycie kompozycji “Trust”. Prawdziwa perła. Rozpoczyna się od delikatnego wstępu pianina. Dalej wchodzi lekki podkład klawiszy w tle a po chwili włączają się kolejne instrumenty z perkusją na czele. Tak, tak Robert i spółka potrafili komponować niezwykłe utwory. Proste a przy tym niezwykle poruszające. A takich na tej płycie nie brakuje – posłuchajmy “A Letter to Elise” czy “To wish impossible things”. Utwory te przedziela “Cut” ze skomplikowanym, nerwowym rytmem perkusji i zadziornym śpiewem Roberta. A na koniec kapitalne instrumentalnie “End”.
Wtedy, po ukazaniu się “Wish” bardzo się cieszyłem, że zespół nie powtórzył historii z 1982 roku, kiedy po wydaniu niezwykłego “Pornography” nagrywał koszmarki, zebrane później na płytce “Japanese whispers”. Na szczęście “Wish” to naprawdę ciekawa płyta, nawiązująca klimatem do “Disintegration”, z większą jednak ilością utworów lżejszych, nie tak depresyjnych i poważnych. Parę piosenek z tego albumu to klasyki The Cure. Dopiero, po tej płycie dla fanów zespołu zaczęły się prawdziwe wieki średnie. Dla wielu zespół się skończył, a “Wish” pozostaje ostatnim udanym albumem The Cure. Robert i spółka wydawali kolejne niestety raczej słabe płyty. Robert Smith niepotrzebnie opuścił rejony wiszących ogrodów, fascynujących ulic, szarych kotów i zaczął grać bardziej rockowo i ostro, co niestety przynosi mierne rezultaty. Czy The Cure powrócą jeszcze z albumem choćby tak dobrym jak “Wish”? Ostatnie dzieło z 2008 niestety zdaje się jednoznacznie potwierdzać, że nastał kres twórczej mocy lidera i zespołu.
Cherny