„Teraz można umrzeć”. The Cure, Londyn 1.04.2006

Gdyby ktoś miesiąc temu powiedział mi, że będę na koncercie w Londynie, w Royal Albert Hall, a w dodatku, że będzie to koncert The Cure, wyśmiałbym go. Tak, wiedziałem że koncert będzie, nawet szykowałem się na niego, ale raczej myślałem w kategoriach: „na której stronie najszybciej będzie setlista”, albo „kogo z tych, którzy jadą na koncert poprosić, żeby przysłał mi smsem setlistę”…

To nie tak, że myślałem o tym, że Londyn jest dość daleko… Odkąd moja siostra mieszka pod Londynem, a tanie linie lotnicze zaczęły latać regularnie, Londyn tak jakby się przybliżył, ale mimo wszystko nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógłbym tam pojechać, ot tak sobie na koncert…

Tak naprawdę decyzję o tym, że pojadę podjąłem w na tydzień przed koncertem… Wszystko „przez” naszego admina, który mnie do tego namówił. Ten wyjazd to była moja nagroda, za ciężką pracę… Pracowanie w biurze podróży ma swoje dobre strony. Jedną z nich jest możliwość wynegocjowania taniego biletu. Potem już tylko trzeba było przekonać szefa, że nic się nie stanie jeżeli jeden dzień nie będzie mnie w firmie, a później przekazać siostrze, że będzie miała niespodziewanego gościa…

W międzyczasie musiałem jeszcze zdobyć bilet na koncert – w tym mi pomogła kjurowska brać – na jednym z forów okazało się, że są bilety na zbyciu. Skontaktowałem się i okazało się że mogę mieć bilety w „Choir West” – nic mi to nie mówiło, a patrząc na schemat na stronie Albert Hall trochę zwątpiłem, bo okazało się, że są to miejsca za sceną… Jako optymista, stwierdziłem że jeśli tylko nie będzie nadmiernej dekoracji – to powinienem mieć świetny widok… Załatwiłem sobie więc bilet, ale po rozmowie z siostrą, okazało się, że będę potrzebować jeszcze 2 – mój sprzedawca miał je – tak więc nie było problemu – oprócz tego, że jeden był „circle”. Umówiłem się z ze znajomym z forum w pubie niedaleko RAH – miejscu spotkań kjurczaków, tam mieliśmy sfinalizować naszą transakcję.

I tak w piątek 31.03 pojechałem do Londynu, jako muzykę podróżną wziąłem sobie koncerty z zeszłego roku… Doleciałem szybko i bezboleśnie, odebrała mnie siostra z koleżanką. Pojechaliśmy do domu siostry, a później wyciągnęły mnie, pracownika biurowego, na „spacer” po Brighton i klifach… Tylko 20 kilometrów – ok 5-6 godzin łażenia, w górę i w dół…
Po powrocie do domu byłem padły.

Nadeszła sobota – 01.04.2006 – dzień koncertu, dzień kiedy miałem się przekonać, czy jestem naiwny, że wierzę w ludzi, a także dzień kiedy miało się spełnić moje marzenie. Przed wyjściem na pociąg do Londynu puściłem kumplowi jedyną studyjną płytę jaką miałem przy sobie – Three Imaginary Boys Deluxe – akurat jakoś tak trafiło, że poleciały 10.15 Saturday night, Grinding Halt… świadomie puściłem mu Boys don’t cry – nawet rozpoznał. A do tego jeszcze obejrzeliśmy video do If only toniight we could sleep z DVD dołączonego do nowej płyty Placebo – „Meds”. Była to wersja grana wspólnie przez The Cure i Placebo… robi wrażenie.

Pojechaliśmy do Londynu, coraz bliżej godziny 18.00 kiedy miałem spotkać się z moimi biletami… Połaziliśmy po Londynie, żadnych Kjurów nie spotkałem, za to w drodze z Trafalgar Squere przez Hyde Park pod RAH spotkaliśmy… Stefana z Placebo. Nieśmiało zacząłem marzyć o tym, że specjalnym gościem na wieczornym koncercie będzie Placebo…

Doszliśmy do pubu – pełno kjurów – z tapirami z koszulkami z różnych tras. Wśród nich cure’s i Misia, których z tego miejsca pozdrawiam.

Sfinalizowałem transakcję i w końcu w me ręce trafiły bilety. Jedną nogą już byłem w niebie. Teraz tylko niecierpliwe oczekiwanie do wejścia. W końcu zaczęli wpuszczać – punktualnie. Pełna kulturka, wszyscy wchodzili spokojnie, żadnego przepychania – to efekt około 12 wejść do nie tak w końcu dużej sali. Jeszcze tylko kontrola plecaków, mój mimo że wypchany przeszedł – z aparatem. Ucieszyłem się, bo już wiedziałem, że będę miał zdjęcia. Doszedłem na moje miejsca i nie wierzyłem… caluteńka scena na wyciągnięcie ręki. Konsoleta od dźwięku, od świateł – wszystko jak na dłoni. No a same miejsca – baaardzo wygodne fotele. Patrzeliśmy jak RAH stopniowo się zapełniał. Co chwilę zmieniały się światła. W końcu do wypełnionej już całkiem porządnie (chociaż były wolne miejsca) sali wyszedł konferansjer. Zapowiedział The Cure, następnie puszczono krótki film o działalności fundacji Teenage Cancer Trust. Jeszcze chwila, wywoływanie The Cure słynnymi „uuuuu-uuuu-uuuu-uuuu” z Play for today i w końcu przy aplauzie wyszedł Robert Smith i reszta. Byłem tak zaaferowany, że w końcu ich widzę na żywo, że nawet nie zauważyłem kiedy wszedł Jason, dopiero później zobaczyłem go przy perkusji.
Bez zbędnych brzdąkań. Usłyszałem charakterystyczny dźwięk i już wiedziałem, że zaczną od „Open”. Nie powiem – pomyślałem sobie że „a więc jednak, zagrają set festiwalowy” – ale to tylko przez chwilę. Później już było delektowanie się rewelacyjną muzyką – w końcu na żywo… Jako że siedziałem od strony Simona, to to co on wyczyniał na scenie tak zaprzątało moją uwagę, że na Smitha i na Porla za bardzo uwagi nie zwracałem. Ale do czasu. Oczywiście próbowałem robić zdjęcia, co mi trochę przeszkadzało w skupianiu się na muzyce, ale cóż.

Przebrzmiał pierwszy utwór. Zaczęło się „Fascination street” – żadna niespodzianka, ale i tak zadziałały emocje. W czasie dość długiego intro zdołałem w końcu na komórce wpisać oba tytuły ale już „There is opening time” śpiewałem wraz z Robertem. Obserwowałem zarówno zespół, no dobrze, przede wszystkim Simona, ale także publiczność. I tu było nieprzyjemne zaskoczenie. Publika była… słaba, bardzo słaba – to znaczy chodzi mi o tzw płytę. Ale nie zdziwiło mnie to, większość z ZASIADAJĄCYCH tam, to byli ludzie, którzy znali The Cure, ale nie fani. Publika poza areną rozkręcała się powoli.

Trzeci kawałek i pierwsze dotknięcie zawodu – alt.end, tak bardzo chciałem, żeby nie grali utworów z ostatniej płyty… niestety to akurat było nie do spełnienia…Oczywiście „I don’t want this to be the end’ śpiewałem… Nóżka mimo wszystko chodziła.. O tym jak bardzo „lubię” tę płytę niech świadczy fakt, że na mojej setliście został on nazwany „Before 3” :D.
Potem pierwsze zaskoczenie… The Blood!!! Jeden z kawałków, które koniecznie chciałem usłyszeć na żywo. „I am paralyzed by the blood of Christ” śpiewałem z podobnym zaangażowaniem jak Robert. Brakowało klawiszy – to prawda. Ale i tak szczęście, że słyszę „I can never stop” na żywo przebiło wszystko.

Początek kolejnego utworu i moja konsternacja… co to jest – i szok – nie poznałem „A night like this”. Trochę mnie uspokoił. Oczywiście i tu podśpiewywałem.
Po „Go if you want to” padłem na fotel zniesmaczony – jednak zagrali „The End of the world”. Nie trawię tego kawałka w koncertowej wersji. Chyba nie tylko ja, bo z mojej strony publika też się jakoś uspokoiła. Parę osób się poruszało, ale bez entuzjazmu. Tak, to był drugi zawód.
Ale tuż po nim kolejne „Wild mood swing” – Play for today. To było spełnienie marzenia. Teraz, słuchając partii klawiszowej, śpiewanej przez publiczność mogę powiedzieć: „Ja też tam wyłem” :). Oczywiście większość tekstu wyśpiewana razem z Robertem. Tak… to był pierwszy szczyt koncertu…
A potem – szok kolejny – If only tonight we could sleep – patrzyłem czy przypadkiem nie wyjdzie Placebo, ale to byłoby już zbyt wielkie szczęście – i tak wersja była rewelacyjna. Uspokoiła, uśpiła trochę publiczność.

Nie była więc ona przygotowana na następny utwór… maestrię brutalności i masakrowania dźwiękiem… Krwiożerczy „The Kiss” – 7 minut słodkich tortur. Patrząc na to co wyczyniał Simon, w duchu gratulowałem mu kondycji. Jego zaangażowanie w ten utwór przebijało się w każdym szarpnięciu strun. Później w to wszystko włączył się Smith wykrzykujący z wściekłością tekst utworu od „Kiss me kiss me kiss me” aż do „I wish you were dead”. Nie lubię tego utworu, ale wiedziałem, że wielu z tych co stoją, siedzą koło mnie było wtedy w siódmym niebie. Ja za to delektowałem się tym co wyczyniał Simon. Mimo wszystko można to uznać za kolejny szczyt koncertu.
W czasie jednego z kawałków w końcu zauważyłem jakiś ruch po drugiej stronie sceny – Porl potknął się, ale całe szczęście nic się nie stało. Z mojej perspektywy Porl był baaaardzo statyczny.
Zaraz po tym znów gorzka pigułka dla mnie – Shake dog shake. Kolejny utwór, którego nie lubię. Niestety po tak energicznym „The Kiss” – wypadł blado. Chociaż i tak wolałem blade „Shake dog shake” niż alt.end czy TEOTW. Oczywiście niechęć do tego kawałka nie przeszkodziła mi we wspólnym z Robertem „shake`owaniu dogiem” aż do „shshshshs” pod koniec.

Kolejna konsternacja – znowu nie rozpoznałem utworu. „Us or them” a przy nim jakieś kłopoty. Nie wiem, czy z mikrofonem, czy z Robertem, w każdym razie fragment został opuszczony. Kawałek odsłuchany bez zbytniego entuzjazmu. Podobnie jak i w czasie kolejnego „Never enough”, którego nie lubię. Najlepiej świadczy o tym fakt, że był to kolejny utwór, którego nie rozpoznałem od razu. Trzeci z serii był „Signal to noise” – również nie należący do moich faworytów. Ale jak wiadomo, na bezrybiu i „signal to noise” ryba. I darowanemu Smithowi nie zagląda się we włosy.
A potem… potem cóż co mnie ogromnie pozytywnie zaskoczyło. The Figurehead. Kolejny szczyt koncertu. Jeden z moich ulubionych utworów – w końcu słyszany na żywo. Emocje i moje i Roberta – na wyżynach. Delektowałem się każdym riffem, każdym uderzeniem pałek Jasona (tak, w jego stronę też czasami patrzyłem) „I can never say no to anyone but you…” – genialne… podobnie jak stopniowe wygaszanie tego utworu…powtarzane co chwilę „I will never be clean again”, a później już tylko gitary i Jason… stopniowo przechodzące w samą już tylko perkusję… w tym The Cure są mistrzami. Owacje zasłużone…. W tym momencie poszedł też pierwszy sms do Marcina, żeby wrzucił na stronę setlistę.

A potem klasyk koncertowy „a strange day” – klasyk, dlatego że na większości koncertów, które mam jest właśnie ten utwór i to słynne powtarzanie „to dust, to dust, to dust”.
Chwilę później nie wierzyłem własnym uszom – PUSH!!!!! Kolejne marzenie spełnione…. Długaśne intro, w czasie którego Robert w końcu odszedł od mikrofonu i poszedł w stronę publiczności, a potem już tylko „GO GO GO, PUSH IT AWAY, NO NO NO DON’T LET IT STAY” wykrzykiwane wraz z Robertem i resztą publiczności. Cudownie…
Potem zaczęła się popowa część koncertu – In between days a zaraz po nim Just like heaven – kolejne marzenia spełnione… Oczywiście wyśpiewane prawie w całości.
Później kolejny klasyk – From the edge of the deep green sea – coby nie burzyć jeszcze bardziej, tych prawdziwych fanów The Cure – nie będę się wypowiadać na temat tego utworu.
Po 7 minutach znużenia, Simon znowu pokazał pazurek. At night – kolejny prezent od Smitha i spółki.
Kolejny utwór i czuje, jakbym cofał się w czasie o… 25 lat, praktycznie w taki sam sposób zaczynały się koncerty w 1981 roku. Jedne z najstarszych bootlegów, które mam. O takim wykonaniu The Drowning man marzyłem… kolejne marzenie spełnione – kolejny szczyt koncertu…
I tak pozostało jeszcze przez następnych prawie 8 minut – najpierw moje ukochane M!!!! a później The Baby screams… wprawdzie nie najgenialniejsze wykonanie, ale i tak to było 13 minut spełniania moich najskrytszych pragnień.

Tego co poczułem gdy usłyszałem pierwsze beaty następnego utworu – nie da się opisać. Po prostu „100 years” – utwór chyba najukochańszy, nie wierzyłem, że słyszę go na żywo – że wykrzykuję go na żywo. 6 minut 40 sekund bycia w niebie – po prostu ekstaza.
Smith przygotowując setlistę nie przypuszczał nawet, że spełni ona praktycznie wszystkie moje najskrytsze marzenia.
„Shiver and shake” wskazywało, że powoli kończy się set. I tak właśnie się stało. Zaczęło się „End”. Nie lubię tego utworu. Ale cóż, trzeba było wytrzymać, aby doczekać się bisów. Bo zaraz po „End” zespół zszedł na chwilę ze sceny. Ale już po jakichś 3 minutach był z powrotem. Drugi sms na thecure.pl.

Pierwszy bis: „Lullaby”, pan Pająk, gitara, i dreszcze przechodzące po plecach… tak to zapamiętam.
Następnie „Hot, hot, hot” – którego też nie poznałem. Bez emocji.
„Let’s go to bed” – ja słyszałem na żywo – super, tylko dlaczego wziąłem to najpierw za The Walk? To pozostanie dla mnie największą zagadką.

Zagrane pod publiczkę, coby trochę rozruszać, „Friday I’m in love” – przez niektórych niecierpiane, przez innych tolerowane, przeze mnie – lubiane – oczywiście śpiewałem razem ze Smithem.
Przez ten cały czas obserwowałem publiczność, bywały jednostki, które szalały na każdym praktycznie utworze, jak również i takie, które nie za bardzo się mogły odnaleźć, czasami nawet mi się udawało robić zdjęcia.

Po „Friday’u” totalne zaskoczenie – Smith odłożył gitarę, ściągnął mikrofon ze statywu i zaczął chodzić po scenie. „Why can’t I be you” było wyśpiewane do wszystkich! Nie tylko do tych co przed sceną ale również dla boków, jak i dla nas, siedzących za sceną. Myślałem, że uda mi się w końcu zrobić zdjęcie twarzy, a nie tylko pleców Roberta, ale niestety, za dużo emocji i zdjęcie jest poruszone – mi wprawdzie nie przeszkadza, ale inni mogą narzekać. Kolejny szok, Smith nie kończy normalnego tekstu, lecz zaczyna improwizować. Do tej pory o tym tylko czytałem – teraz miałem to na żywo. Po takim czymś – musiał zejść.


Ale tym razem też zbyt długo nie czekaliśmy. Kolejny sms – tym razem z pierwszymi bisami.
Krótka zapowiedź Smitha „Teraz zabierzemy was w podróż w przeszłość” – te bisy były genialne – najpierw „Three Imaginary Boys”, następnie „Fire in Cairo”, „Grinding Halt”, „10.15 Saturday night”, a na koniec – „Killing An Arab”, a raczej „Killing An other”. Każdy z tych utworów po kolei powodował euforię i pokazywał mistrzostwo prostoty kompozycji The Cure. Te utwory mają prawie 30 lat – a nadal grane są po mistrzowsku. Po tej dawce „punku”, kolejne zejście ze sceny, i kolejny sms do Marcina.

Ten koncert nie mógł skończyć się inaczej. Bycie w Londynie na koncercie, bez wysłuchania i wyśpiewania i wyskakania 2 ostatnich utworów nie mogło by być pełne. Najpierw „Boys don’t cry”, a później koniec koncertu w sposób o którym marzyłem. „A forest” – wprawdzie nie bardzo długa wersja, ale i tak wystarczyła do pozostawienia mnie w stanie spełnienia. Rytmiczne oklaski pod koniec, a także zakończenie Simona poprzez rzucenie basem – tak, to było warte tych pieniędzy. Sms „teraz można umrzeć”.

Tak, piękny był to koncert – mój pierwszy, miejmy nadzieję, że nie ostatni, bo takiej energii jest NEVER ENOUGH.

Potem już było tylko wyjście – miałem nadzieję, że może uda mi się zwinąć setlistę, ale jednak byli ode mnie szybsi. Jedyne co mi się udało – to zrobienie zdjęcia pewnej sympatycznej Warszawiance, która porwała jedną z setlist, prezent, podobnie jak cały koncert, na jej urodziny. Z tego miejsca chciałbym ją pozdrowić serdecznie i przypomnieć o zeskanowaniu setlisty.

Do czego doprowadza The Cure, niech najlepiej zakończy to, że nawet moja siostra, która z zasady nie lubi The Cure, po tym koncercie nie kręciła nosem, a wręcz musiałem jej wszystkie płyty z koncertami, które miałem przy sobie zostawić do przesłuchania.

Jeżeli ktoś dotrwał do końca tej relacji – gratuluję. Chciałbym mieć jeszcze kiedyś okazję do napisania czegoś podobnego, może tym razem z koncertu w Polsce?

Ja chciałbym tylko jeszcze podziękować:
– Marcinowi, że mnie namówił,
– plainsong70 – merci beauceaup for the tickets,
– karelgott – merci beauceaup for the recordnig,
– mojej siostrze – która przygarnęła mnie, mimo, że popsułem jej plany, i że nie marudziła po koncercie, no i oczywiście za klify
– liniom Centralwings – za to, że pozwoliły mi TANIO polecieć do Londynu.

JACEK Nevyn BRZOZOWSKI