The Cure obejrzałem nazajutrz, w ostatni wieczór. To miała być kulminacja, w równo dziewięć lat po zobaczeniu Kiss Me Kiss Me Kiss Me zaledwie kilometr od Radio City Music Hall. Z tamtego koncertu chcę pamiętać prawie każdą chwilę, ten chciałem zaraz zapomnieć. Wtedy mimo europejskich sukcesów byli nieopierzonym wróblem na amerykańskim rynku, marzyli o przeboju chociażby na pięćdziesiątym miejscu, a grały ich tylko biedne studenckie rozgłośnie. I zdarzył się cud. Studenckie radio znalazło sponsorów (zespół Cure co?), wynajęło osiemnastotysięczny Madison Square Garden i… sprzedało się trzy czwarte biletów. Jak się gra w takim dniu? W takiej sali? Przed zakochaną publicznością? Wszystkie skrzydła aniołów przypięte do ramion. A dziś? Piosenka, oklaski, zapala się warkocz kolorowych żarówek, na scenie ktoś z kimś się naradza, żaróweczki świecą, państwo siedzi w fotelach, żaróweczki świecą, gasną, piosenka. I tak 25 razy. Nudno? Ależ skąd, przecież każdy utwór podświetlamy innym kolorem. Zero dramaturgii, zero emocji, zero magii.
Na balkonie, gdzie siedziałem, ludzie palili, mimo że nie wolno i to nie tylko papierosy, rozmawiali, całowali się, czytali gazety. Och, to był straszny wieczór – powiedziała mi, ale dopiero w Katowicach, opiekunka grupy Tricia. Lalo cały dzień, wszyscy byli mokrzy i źli. I byli zmęczeni. Opowiadaj mi, jakbym nie stał godzinę w tłumie na deszczu, czekając aż zaczną wpuszczać po opóźnionej próbie. To był ostatni, dodatkowy koncert wyczerpującej amerykańskiej trasy, dlatego był krótszy (!), uśmiecha się Dave, realizator dźwięku. Jutro lecimy do domu. Ty też, no to zobaczymy się w Polsce. Pytanie, które zadaję sobie od kilku tygodni, brzmi: co sprawiło, że u nas było tak znakomicie? To był przecież (mimo minimalnych zmian) ten sam program. Chyba nie to, że nie wiał halny? Że rozmiary Spodka pozwoliły, by warkocz wisiał wyżej i nie tylko nie dominował, ale byt prawie niewidoczny? Myślę, że był to koncert niezapominalny dzięki naszej, jak zwykle rewelacyjnej, zakochanej publiczności. Niech nam zazdroszczą. Ktoś w końcu powinien być niezawodny.