Trzy Urojone Tygodnie – Pamiętniki Roberta Smitha z 1987 – część 3 – OSTATNIA

Trzeci tydzień

Sobota, 28 marca 1987
Wstaję o drugiej, jest strasznie gorąco i ciemno. Chciałbym, żeby wyszło słońce! W autobusie w drodze na próbę dźwięk uciekam w lekturę „Montrose”, nie zważając, co mówią inni…

Dzisiejszy koncert ma być filmowany dla brazylijskiej telewizji, więc rozpoczyna się długie sprawdzanie kamer. Tak długie, że czujemy jakbyśmy już zagrali ten koncert w momencie, gdy o siódmej otwierają się wejścia. To było o wiele spokojniejsze wydarzenie, z większą uwagą niż zwykle poświęcaną sprawom związanym z zapamiętywaniem słów i podobnymi, ponieważ wszyscy byliśmy bardzo świadomi bycia na ekranie. Jednak obecność kamer wydaje się pobudzać tłum do większych aktów namiętności.

Po występie znowu szybko się zbieramy. Siedzę na zewnątrz na krześle przed moim pokojem. Pozostali stopniowo się pojawiają, i w końcu decydujemy się na klub. Najpierw trafiając do „Ronniego Biggsa”, ale jest za jasno i zbyt tłoczno, potem trafiamy do „Ssh”, ale jest za ciemno i za pusto, docieramy do „?” o trzeciej.

Niedziela
Piwo przy basenie o trzeciej jako remedium na kaca, i z radością ruszamy świątyni piłki nożnej. Ujrzenie 150 metrowej tablicy elektronicznej z napisem „BRAZYLIA WITA THE CURE”, gdy zasiadamy na miejscach w loży VIP, to chwila, której nie zapomnę szybko. Zajmuje mi więcej niż kilka minut, aby dostosować się do ogłuszającego, nieustannego dudnienia, które atakuje nasze uszy. 65 000 fanów wypełnia tego popołudnia zaledwie w połowie stadion Maracana, ale to nadal imponujący widok, a dwie miejscowe drużyny pierwszej ligi Voscow i Bangu prezentują odpowiednio klasowy występ okraszony trzema golami. Dwa zdarzenia psują doskonałe popołudnie: pierwsze to atak znanego 20-kilogramowego wariata, trafnie nazwanego „THE KISSER”, którego jedynym sensem w życiu jest przystawienie swojej błyszczącej, tłustej gęby do każdego odwiedzającego „celebryty”. Niestety jego wybór dzisiaj padł na Simona i mnie. Ale po kilku bardzo stanowczych rozmowach „THE KISSER” jest eskortowany na bok. Drugie to upór ze strony wyglądającego jak łasica fotografa, aby błyskać swoim fleszem tuż przede mną. Po kilku grzecznych błagalnych próbach i jeszcze paru typowo angielskich, zmuszam się do pościgu za nim po trybunach. Znika, a ja wracam na swoje miejsce, otoczony przez towarzyszy manii i śmiechu!

Wracamy do hotelu w dobrym nastroju, i ponownie wychodzimy na mój balkon, gdzie przystępujemy do całkowitego upojenia. Dzień kończy się w klubie wynajętym specjalnie przez Polygram na przyjęcie z okazji naszej obecności, ale jedyną rzeczą, której naprawdę pamiętam, jest tort. Biały. I wszyscy ubrani na pastelowo. Piąta nadchodzi zbyt szybko.

Poniedziałek
Budzę się o drugiej. Jest strasznie gorąco.
Dziś postanawiam spędzić dzień na czytaniu książek i oglądaniu Oscarów.
Niektórzy idą na Sugarloaf.
Ja spokojnie i grzecznie wracam do łóżka.

Wtorek
12:30. Znajdujemy się prześlizgując przez 200-osobowy tłum gorących pożegnań. Wyjeżdzamy autokarem. Czytam, śpię i patrzę, ignorując tak nieludzko, jak to możliwe, poranne cierpienia Simona i Porla, którzy zostali zatruci w nocy przez truciciela…
Tak kończy się dziwna podróż, o 7:15 przed Gimnazjum Ibirapuera w Sao Paulo. To miejsce kolejnych trzech koncertów. Nie jesteśmy zbyt zadowoleni, widząc, że publiczność już wchodzi, co oznacza brak próby.

Zastanawiamy się, co robić do dziewiątej, a potem wychodzimy na scenę. Dźwięk jest okropny, jak granie na wzburzonym morzu, ale tłumowi to zupełnie nie przeszkadza, i wrzeszczą aż do czasu, gdy schodzimy o jedenastej.
Jesteśmy na 29. piętrze hotelu, znowu w pokojach upstrzonych kwiatami, a rygor dnia zaczyna powili doskwierać. Wychodzimy więc do jedynej autentycznej indyjskiej restauracji w Brazylii o pomysłowej nazwie „Tai Mahei”, położonej w centrum Sao Paulo. I to był wspaniały wybór! Przy czwartym kuflu piwa i drugim bhaji z cebulą, jesteśmy w innym czasie, innym miejscu, i wszystko stopniowo zsuwa się…

Środa
Budzę się czując, jakbym był w sobotni poranek w Horley, dopóki nie odsuną się zasłony… a potem dryfuję do pokoju Billa na „spotkanie produkcyjne” (czyli dobrze nasączone uzasadnienie!) i z powrotem na dół na próbę dźwięku. Gramy dużo starych utworów – „Figurehead”, „Cold”, „Secrets” – i dużo nowych. Potem znikamy i znowu to oczekiwanie. Dziś wieczorem gramy bardzo dziwny zestaw i mam wrażenie, że nie jestem w pełni sobą na scenie – reakcja, myślę, na pomysł trzech kolejnych nocy w tym samym miejscu.
Ale znowu wszystko kończy się dobrze i wracamy do hotelu, gdzie biorę prysznic i oglądam „The Handyman” w telewizji, podczas gdy inni udają się do „The Tavern” po „London Fog”. Czy będziemy się zmieniać do czwartej nad ranem?

Czwartek
Jest druga godzina, gdy przyjeżdżamy na ostatnią próbę dźwięku w tym roku w tej części świata i wreszcie udaje nam się płynnie przejść z „The Girl From Ipanema” do „Copacabana”. To dobry znak, a nasze przygotowania do występów są bardziej ekscytująco chaotyczne niż zwykle.

To znów pełna widownia 12 000 osób i kiedy zżera nas trema na kilka chwil przed wyjściem, uśmiecham się promiennie i chciałbym, żeby zawsze tak było. Tak…
Koncert jest wspaniały, nasz najlepszy z trasy. W podskokach wsiadamy z powrotem do autobusu. Nie widziałem nigdzie indziej całą publiczność tańczącą i śpiewającą od początku do końca koncertu i sam się zastanawiam, co powoduje taką reakcję?

W hotelu szybko się przebieramy. Potem mknę do restauracji, gdzie dołączają do nas ekipa i garstka zaproszonych gości. Noc powoli rozpuszcza się w bardzo latynoskim klubie Smitha.

Piątek
…budzi nas trąbka o 8:30. Lot o dziesiątej zabiera nas do Rio, gdzie czekamy osiem godzin wypełnionych zabawą w strefie odlotów na mocno opóźniony samolot Aerolines Argentinas 747 do Madrytu. Czas mija na wymyślaniu nazw i miejsc, cichym śpiewaniu o śmierci i niechętnym odpowiadaniu na ciągle powtarzane przez Simona pytanie: „Co robisz w piątek wieczorem, no no, co robisz, co?” Wchodzimy chwiejnie na pokład samolotu i przez następne trzy godziny przeżywamy najokropniejszy lot w historii żeglugi powietrznej. To czysta tortura, nawet stewardzi i stewardesy zrzucają uśmiechy ze swoich twarzy.

Sobota, 4 kwietnia 1987
To jest bardzo blada, bardzo delikatna, bardzo wymęczona grupa, która rozprasza się w madryckiej strefie tranzytowej wczesnym sobotnim rankiem. Inni wracają do Londynu, podczas gdy ja jestem zmuszony udać się do Paryża na spotkanie z prasą i tym samym żegnam ich bardziej gorzko. To był męczący urlop na słońcu, ale dobry, i teraz…

Koniec.
(Część pierwsza dostępna tutaj. Część druga dostępna tutaj.)
Wspomnienia Roberta Smitha ukazały się w tygodniku Melody Maker 30 maja 1987.