TO WISH IMPOSSIBLE? THINGS… (cz.1 – WARSZAWA)
Wyjeżdżamy z Maćkiem rano z Gdyni i nie możemy przestać się uśmiechać. Radość na kolejne spotkania z The Cure wręcz wylewa się z nas całą drogę. Bliscy z Trójmiasta piszą w smsach, że „entuzjazm hermansów” czu aż w domu. Słuchamy w samochodzie „Join The Dots”, ukochana muzyka rozsiada się w umysłach, wypełnia nas niczym własna dusza. To nasz sekretny świat; nieważne, co widzimy za oknami – w tym momencie wszystko: brudna ulica, chamscy kierowcy tirów i typowo marcowa pogoda wydaje się piękne. Moja Mama przypomina przez telefon, jak bez końca musiała swojej 9letniej córce puszczać „Lovecats” na video… to już 22 lata podlegam Cure’acji… Jak będą wyglądać kolejne dwa wieczory w Warszawie i w Katowicach? Co zagrają Czy polskie set listy mocno będą się różnić od tych zagranicznych, które w napięciu śledzimy przez internet od kilku dni? Jak będzie to wszystko brzmiało bez klawiszy? Czy Robert powie coś specjalnego do polskiej publiczności? Wspomni 1996 i 2000 rok?… Wszystko było możliwe i w tamtym czasie pragnęłam najmniejszej, nawet najbardziej „niemożliwej” rzeczy związanej z The Cure. „To Wish Impossible Things” (jak śpiewałam kiedyś na polskiej płycie tribute „Prayers for disintegration”), grało mi w głowie przez cały wyjazd. Smutne słowa tej piosenki zaważyły na moim życiu w 2000 roku i przewrotnie okazały się symbolem wiary we własne możliwości. Tak, spotkaliśmy się, jesteśmy razem, naprawdę Wszystko Jest Możliwe…
Wczesne popołudnie pod Torwarem, w pobliżu kręci się kilkunastu fanów. Rzucamy się w wir zajęć i kilku spraw do załatwienia w stolicy. Wszystkie moje czynności charakteryzuje nadpobudliwość i dziki uśmiech, czuję, że trzęsą się tym bardziej, im bliżej magicznej godziny „zero”. Zastanawiam się, czy nie wziąć czegoś na uspokojenie, bo zaczynam przerażać znajomych… Mówią, że to ostre przedcure’owe ADHD. 🙂
I tak, z obiadu o 17.00 udajemy się już pięcioosobową grupką pod halę. Mój mały aparat i aparat Maćka wniesione bez problemu, ochrona nie jest zbyt wnikliwa, dobry początek. Wpadamy w objęcia przyjaciół, powitania, wspólne fotki, nowiny. Również te dawno widziane twarze ludzi spotykanych tylko na koncertach Cure są życzliwe jakbyśmy widzieli się wczoraj. I tu objawia się swoisty fenomen fanów Cure’a. To pewien typ ludzi, którzy szybko stają się sobie bliscy. Z reguły nie ma w nich agresji i zbyt wielu uprzedzeń. Miłość do tego zespołu kumuluje pewne najważniejsze wartości, pobudza do refleksji, do dobrych wyborów. Rozczulające są propozycje noclegu u „nieznajomych”, którzy ufają nam tylko na podstawie tego, że przyjechaliśmy na koncert, a jutro wybieramy się na następny. Czy to jeszcze możliwe w tych czasach?… Okazuje się, że tak! Cudownie jest widzieć siwiejące głowy ludzi po 40stce, czy po 30stce (jak my), którzy z jednakowym zapałem jak wtedy gdy byli nastolatkami kibicują Robertowi i jego drużynie. Niektórzy przyprowadzają też swoje przesiąknięte Cure’m dzieciaki. (Gorąco i z wielkim szacunkiem pozdrawiam Rodzinkę Tomka Stalewskiego, Sławka Papierzańskiego i innych)… Myślę wtedy o naszych dzieciach, które są za małe, by zabrać je na koncert, ale już za dwa lata pewnie też będą miały okazję tego doświadczyć… Cieszę się, że jest zespół tak nietypowy i mocno alternatywny, który gra dla kilku pokoleń. A może bycie „kjurczakiem” to już jakiś rodzaj postawy życiowej?…
Kupujemy kilka koszulek do naszej unikatowej kolekcji i po rozmowach ze sporym gronem znajomych wchodzimy na płytę. Robimy małe „rozpoznanie” i po chwili proszę Maćka byśmy wyszli z supportu. Jestem tak napięta i podekscytowana, że nie znajduję sposobu by wczuwać się w zbyt agresywne dla mnie dźwięki i czerpać z tego jakąkolwiek przyjemność. Wracamy tuż przed samym The Cure i ustawiamy się parę metrów przed konsoletą, by wszystko słyszeć najlepiej. Nagle nasz przyjaciel Michał – miłośnik podwodnego życia z maksymalnie odkrywczą miną oznajmia: – Słyszycie? To delfiny!…
Wzruszam się, bo kocham te dźwięki, tęsknię za pływaniem z delfinami. Ostatnio w Polsce wprowadzali nas w koncertowy klimat niepokojącym, melancholijnym „Adagio for strings”, a teraz kojące, mocno działające na podświadomość delfiny?… Co Robert zamierza?…Co to oznacza?…
Delfiny bawią się i nawołują – prawie je widzę w napiętym od oczekiwań powietrzu. Kucamy jeszcze na parę sekund i obejmujemy się w kilka osób ramionami jak drużyna koszykarska, by zaznaczyć, że jesteśmy tu razem, dodać sobie otuchy – będziemy przeżywać to samo misterium…
Gdy gasną światła i dzwoneczki dźwięczą jakby były mrugającym tysiącem gwiazd, zaczynam płakać z bezsilności wobec poruszających do granic dźwięków. Wspominam „PLAINSONG” z poprzedniego razu, kompletnie obezwładnia mnie siła „wejścia” zespołu na scenę – w oparach białego dymu, jakby byli postaciami z innego wymiaru i wynurzali się z mgły. O tę atmosferę właśnie chodzi! To z naszej ulubionej, po prostu ŚWIĘTEJ płyty… To ta płyta właśnie i jej jasny początek ratowały wszystkie najgorsze chwile, jakie tylko może przeżywać 12letnia dziewczynka (nasuwa się skojarzenie z „Charlotte sometimes”? To dobre skojarzenie.)… To z tą płytą dorastałam.
Z początku trochę zaskakują „gitarowe klawisze” Porla, ale brzmi to lepiej niż się spodziewałam. Zalewam się łzami. Nic na to nie poradzę. Wyciągam ręce i płynę.
Jak można tak dobrze brzmieć przez tyle lat? Utrzymywał i podnosił poziom?…The Cure to ideał. Robert starzeje się, ale jego głos wciąż ma wielką siłę, cały zespół jest w pewien sposób NIEZMIENNY.
Przy „FASCINATION STREET” odwracam się do Maćka – to bardzo znaczący dla nas kawałek. Puszczamy sobie oko. Podglądam Simona, jak fantastycznie ciągnie struny, jak przecudownie się porusza w ten Jemu-Tylko-Właściwy-Sposób… Ach, Ty mój prekursorze, mój piękny basowy nauczycielu – mistrzu! Ile godzin ćwiczylismy razem – ja ze spuchniętymi palcami przy głośniku lub telewizorze, z ta większą ode mnie basówą, Ty na kilkunastu płytach i koncertach na video?… Łzy już obeschły, ale potem znów płyną ze wzruszenia przy „A NIGHT LIKE THIS” – tak bardzo chciałam tej piosenki! I – proszę bardzo! Oczywiście mam poczucie, że Robert śpiewa tylko dla mnie, ale to poczucie ma pewnie każdy. I dobrze. Przy „LOVESONG” jesteśmy z Moim Ukochanym Maćkiem JEDNYM. Obejmuje mnie mocno, jakbyśmy lecieli w przestrzeń, w pustkę, na koniec świata, wieczność… drżymy z przejścia… wiara w najprostsze i najmocniejsze słowa… „gdziekolwiek…cokolwiek… zawsze CIEBIE będę kochać”…
Po rozedrganym, ostrym „THE FIGUREHEAD”, w którym Smith śpiewa tak ostatecznie i wymownie, jakby zaraz miał się rozpaść na kawałki następuje „FROM THE EDGE”… Znowu ryczę jak rozemocjonowana nastolatka. (ile można?) To bardzo morska pieśń, wiele znaczy dla nas – ludzi znad Morza… Jest zielono-niebiesko, oceanicznie głęboko. …”So I cry: put Your haaaands to the sky”…Tak, muszę je podnosić do góry, by nie utonąć. I dalej – słowa miażdżące rozwichrzoną uczuciowością. Robert to wielki poeta – specjalista od uczuć i emocji. Jak on to robi, że teksty są tak ponadczasowe, ciągle żywe, ważne dla nas? Przecież zmieniamy się, życie weryfikuje nasze pragnienia, charaktery – a siła tych słów ciągle ma na nas wpływ… Nie jest tak?…
Nowy „PLEASE PROJECT” jest dla mnie miły, w klimacie „HIGH”, ale nie porywa. Publiczność przystaje i przysłuchuje się z dużą tolerancją. Przy „JUST LIKE HEAVEN” znów trochę wymiękam emocjonalnie, bo to wielki kawałek MIŁOŚCI. Naszej, z Maćkiem. Cudny, magiczny moment na koncercie w Łodzi w 2000 roku, gdy przy tym kawałku spotkaliśmy się. Dotyk, który wypalił mi w sercu i w głowie wizję całego przyszłego życia. Pod słowami „Just Like Heaven” z pewnością mogłoby się podpisać wielu fanów. Każdy, kto kocha, wie o co chodzi z tą genialnie prosta pieśnią. Maciek, tańczę z Tobą na klifie w ślubnym welonie. 🙂
Wkrótce potem następuje kultowa „PRIMARY”, ludzie szaleją, a my razem z nimi w jakimś obłędnym Cure’owym pogo. Rozradowanie zamienia się za chwil w skupienie, bo chłopaki grają nową piosenkę „A BOY I NEVER KNEW”… Niektórzy słyszę ją któryś raz z kolei i wiedzę, że to jeden z najmocniejszych, najbardziej „rozrywających” tekstów jakie napisał Robert. Widzę, że po twarzach ludzi płyną łzy…współczucia?… Ja tak czuję. Przez ten tekst „Wielki Rozczochrany” łka po największej chyba stracie jakiej może doświadczyć człowiek. Patrzę na Smitha i podziwiam, że jest w stanie dawać tak bolesne świadectwo… Jestem Mamą i ten tekst boli mnie tym dobitniej, że uświadamiam sobie jakie mam szczęście, że mogę co chwilę doświadczać tego, za czym on tak tęskni. Nie mogę się powstrzymać od szlochu. Jestem niemal w spazmach. Wspieram się na Maćku. Wiem, że on też myśli teraz o naszych dzieciakach. Moja twarz z płaczu spłynęła już jakimiś tajemnymi kanałami do domu – do Gdyni i całuje ich boskie maleńkie oblicza.
Potem koncert sunie ciągiem, słuchamy jak zahipnotyzowani by ucieszyć się bardzo na dawno nie słyszany, jeden z najlepszych „starych” kawałków: „The HANGING GARDEN”. Mam wrażenie, że wszyscy sobie zedrą gardła. WSZYSCY to śpiewają… Porl wygląda jak demon w tym swoim image’u transwestyty i widać że świetnie się bawi. Wstrząsający jak zawsze „ONE HUNDRED YEARS” z pulsującymi czerwonymi światłami i traumatycznymi obrazkami za plecami muzyków, potem transowa „DISINTEGRATION” i – finito. Oglądamy się na siebie oszołomieni i niedowierzający, że główna część przedstawienia za nami… Szczęśliwe uśmiechy mieszają się z niecierpliwym skandowaniem i oklaskami.
Cure nie daje się długo wywoływać i po chwili grają swój pierwszy bis – tradycyjny „rozruchowy” zestaw… Ludzie szaleją podczas każdego z czterech utworów, a kulminacja następuje jak zwykle przy „A FOREST”… Klaszczące rytmicznie ponad głowami dłonie wyglądają jak podczas mszy wyznawców tajemnego kultu.
Drugi bis zaskakuje wesołkowatymi przebojami. Tak wesołkowatymi, że rozbrykany jak kociątko Robert pozwala sobie zaprezentować nowy „FREAK SHOW”. Ale to kompletna pomyłka! Utwór zupełnie nie pasuje do całości, jest nieskładny, „pomylony” jak jego tytuł. Dziwnie śpiewany, niemal rapowany (slamowany?) tekst jest nieczytelny i z minuty na minutę obserwuję zażenowanie na twarzach fanów… ufff, dobrze, że się skończył. Powiało grozą. Gdzieś tam w sercach skrywamy nadzieję, że to będzie jedyny felerny wyjątek na nowej płycie.
No i trzeci bis – baaardzo tradycyjny, wręcz do przewidzenia. Właściwie wszystko już cieszy tak samo. Bawimy się jak szaleńcy.
I koniec.
Och, nie… chciałoby się to przeżywać bez końca, najlepiej codziennie. Jak dobrze, że mamy w perspektywie jeszcze dwa koncerty. Już jutro… spotkamy ich znowu.
Wracamy zadowoleni, ale i z niedosytem, jak zawsze. Trochę brak nam słów. Wolimy nie rozmawiać na temat tego megaprzeżycia, niech się w nas najpierw zakorzeni… W warszawskim domu kochanej Jowity zapijamy to wszystko procentowym napojem słuchając z nabożnością koncertu z ’82 roku… Tak, następnego dnia będzie 26te (w przypadku mego Męża) i 14ste (moje) spotkanie z żywym The Cure. Nie mamy dosyć.
Najdroższy, dziękuję Ci za Twoją recenzję z Łodzi 2000 roku.
Dziękuję za nasze Cure’owe szczęśliwe życie. Niech trwa.