Wspomnienia przemykające za zamkniętymi oczami. The Cure, Katowice 19.02.2008

Fani zespołu The Cure, od lat czekali na koncert tego legendarnego zespołu w Polsce. Apetyt na występ live zaostrzył się zwłaszcza po tym, jak w 2004 roku pojawiły się nieoficjalne informacje, jakoby grupa zamierzała odwiedzić kraj nad Wisłą. Nieoficjalne informacje okazały się nadinterpretacją i wyrazem słomianego zapału osób, które owe plotki szerzyły. Nie było w tym nic negatywnego, przeciwnie – od tego czasu wielu fanów przygotowywało się mentalnie, na wizytę Roberta Smitha z kolegami w Polsce (przecież w każdej plotce tkwi jakieś ziarno prawdy!) Doczekaliśmy się – zespół ruszył w światowe tournee o nazwie The Cure 4tour 2008. Grupa zafundowała niezapomnianą, dwudniową „kurację”, polskim sympatykom przejmujących dźwięków wprost z Wysp. 18 lutego – mogliśmy usłyszeć koncert na warszawskim Torwarze, natomiast 19 lutego katowicki Spodek, przeżył oblężenie odbiorców, oczekujących na lecznicze brzmienie muzyki Brytyjczyków. Koncert The Cure w Katowicach okazał się dla wielu lekiem na pesymizm, czy brak muzycznej wrażliwości. Krótko mówiąc – nazwa zespołu zobowiązuje!

W dniu, kiedy The Cure mieli zagrać koncert w Spodku, usłyszałam stwierdzenie, że nawet pogoda idealnie wpasowuje się w klimat utworów, które mieliśmy usłyszeć tamtego, wtorkowego wieczoru. Było to kilka słów, powiedzianych półżartem, mimo to doszłam do wniosku, iż skoro nawet aura sprzyja, chwilami psychodelicznej muzyce Brytyjczyków, to ten wieczór może być niezapomniany. Przypomniało mi się kilka scen z filmu The Crow, gdzie oglądaliśmy ciemne ulice w deszczu, a w tle mogliśmy usłyszeć Cure’owy kawałek Burn, który idealnie oddawał mroczną atmosferę obrazu Alex’a Proyas’a. Oczywiście spieszę z wyjaśnieniem, że 19 lutego czekałam nie tylko na to, aby móc dostrzec mroczne i „chłodne” oblicze zespołu. Chciałam zobaczyć jak The Cure po latach, w czasie jednego występu połączą doświadczenia punkrockowe, popowe i te bodaj najbardziej charakterystyczne – kojarzone z cold wave. Jak wiemy Robert Smith od zawsze romansował z wieloma gatunkami muzycznymi. Muszę przyznać, że dużym wyzwaniem wydało mi się połączenie wszystkich doświadczeń, z trwającej ok.30 lat kariery zespołu, w ciągu jednego wieczoru. Zastanawiałam się, czy ww. stylistyki nie będą się ze sobą gryźć”. Moje obawy okazały się zupełnie bezpodstawne, gdyż zróżnicowany repertuar, jaki muzycy The Cure zaprezentowali w Katowicach, płynnie – piosenka za piosenką, przenikał się ze sobą, nie stwarzając żadnych estetycznych zgrzytów.

W okolicy Spodka pojawiłam się na godzinę przed oficjalnym otwarciem bram. Z zaciekawieniem wypatrywałam fanów, którzy swoim strojem, makijażem i fryzurą, oddawaliby styl charakterystyczny dla Roberta Smith’a. Nie musiałam długo szukać, natknęłam się na spore grono osób z mocno podkreślonymi czarną kredką oczami i fantazyjnie natapirowanymi włosami. Sama nie odważyłam się jednak, na wcześniej wspomniany tapir (czego żałuję!), co nie zmienia faktu, że mocny makijaż wydał mi się niezbędnymi elementem, cure’owej stylistyki, w której chciałam się odnaleźć. Odkąd usłyszałam o The Cure, poza charakterystyczną, elektryzującą muzyką, ten zespół zawsze kojarzył mi się z fanami, którzy identyfikowali się z wokalistą, pod względem wizerunku. Było… i jest to dla mnie, nadal bardzo ciekawe zjawisko. Nawet teraz, kilkanaście dni po koncercie, z dużym sentymentem wspominam poznanie kilku przesympatycznych „cure’owców”! Szkoda, że jest ich coraz mniej. Myślę, że czasem całkiem fajnie i ciekawie byłoby przenieść się do lat ’80, kiedy tych odznaczających się w tłumie fanów, było znacznie więcej.

Nie przypominam sobie, kiedy wcześniej, przed 19 lutego, przeżyłam tak duży przypływ adrenaliny i wewnętrznej radości. Faktem jest, że miejsce przy barierkach, pod sceną, naprzeciwko Simona Gallupa, zawdzięczam bardzo miłym panom z Czech, którzy przepuścili trzy, o połowę niższe od nich dziewczyny (w tym mnie) do pierwszego rzędu. Drogie Panie, czasem opłaca się wykorzystywać walory, jakimi obdarzyła nas natura! W tym wypadku mówię o uśmiechu, który tego wieczoru zdziałał wiele – był podstawą międzynarodowego kontaktu z fanami zza południowej granicy. W ich towarzystwie mogłam przeżyć jedne z najpiękniejszych, pod względem muzycznym, godzin w życiu! Jakież było moje zaskoczenie, kiedy czytałam pierwsze relacje ze Spodka, w których eksponowano informację, że publiczności brakowało spontaniczności i entuzjazmu. W moim otoczeniu nie można było mówić o tego typu zjawisku! Poziom emocji z piosenki, na piosenkę wspinał się na coraz wyższy poziom, aby osiągnął apogeum, chociażby podczas From the edge of the deep green sea, kiedy wielu fanów nuciło razem z Robertem: „too many tears, too many times, too many years i’ve cried for you…”. Trudno mi ocenić atmosferę, która towarzyszyła wszystkim osobom w hali, jednak mam w pamięci moje najbliższe otoczenie, którego zachowanie nie miało nic wspólnego z brakiem spontaniczności, wręcz przeciwnie – zabawa w tak pozytywnym i radosnym gronie, to sama przyjemność! Wszystkim fanom, którzy nie mogli być na koncercie, a czytali niepochlebne recenzje, gdzie brakowało konstruktywnej krytyki, chciałoby się powiedzieć: „tear out the pages with all the bad news”! W tym wypadku owe „bad news” były w dużej mierze nieuzasadnione.

Na kilka ciepłych słów zasługuje support The Cure – zespół 65daysofstatic. Przyznaję, że wcześniej nie słyszałam zbyt wielu informacji o tej grupie. Kilku młodych mężczyzn zaprezentowało całkiem chwytliwy, ponad półgodzinny set, który składał się z lekko progresywnie i czasem agresywnie brzmiących, gitarowych, instrumentalnych numerów. Chłopakom nie można odmówić pasji i miłości do muzyki. Dało się ją zauważyć dzięki wyraźnie eksponowanej ekspresyjności, wraz z każdym szarpnięciem gitarowej struny, czy uderzeniem w bębny! Blondwłosy lider zespołu, chwalił się swoją znajomością języka polskiego, czym pozytywnie zaskoczył odbiorców. Nie można się jednak oszukiwać, duża część publiczności odliczała minuty do końca występu 65daysofstatic, ale ja przyznaję, że chłopcy zainteresowali mnie swoją stylistyką, przykuli moją uwagę na te kilkadziesiąt minut i pozwolili poczuć klimat muzycznego święta.

Oślepiające, nasycone rozmaitymi barwami światła reflektorów, ogromna wrzawa rozentuzjazmowanej publiczności i uśmiechnięci, nie kryjący dobrych nastrojów muzycy na scenie – tak najłatwiej opisać pierwsze minuty koncertu The Cure. Podekscytowanie publiczności sięgnęło zenitu, kiedy Jason Cooper zasiadł za bębnami. Wtedy już było wiadomo, że w ciągu kilkunastu sekund na scenie pojawią się pozostali członkowie zespołu. Na przywitanie usłyszeliśmy Intro-Tape, które płynnie przeszło w bardzo przestrzenny, powoli rozwijający się utwór Open. Razem z koleżanką, poznaną w trakcie czekania na otwarcie bram, zgodnie stwierdziłyśmy, że Robert był tego wieczoru w świetnej formie, wyraźnie odznaczał się dobrym humorem, przez cały koncert utrzymywał z publicznością kontakt wzrokowy i sporo, acz tajemniczo się uśmiechał. Poza skupieniem artysty, na wykonywaniu kolejnych utworów, można było odczuć fantastyczną symbiozę i nić porozumienia między liderem The Cure, a zgromadzonymi w Spodku fanami.

Spontaniczny okrzyk radości, dało się usłyszeć po zagraniu pierwszych nut wstępu Fascination street – przyznają, że to jeden z najważniejszych dla mnie numerów The Cure. Już na początku koncertu duża część publiki (w tym oczywiście ja) zdarła gardła śpiewając kolejne wersy tajemniczego utworu o ulicach fascynacji…

Zaskakujący wydał się image Simona Gallupa, którego fryzura przypominała żarzący się płomień, co więcej odważne legginsy zdecydowanie przykuły moją uwagę (zresztą chyba nie tylko moją). Oczywiście te „zabiegi scenicznie” oceniam bardzo pozytywnie. Muszę podkreślić, że przez cały czas trwania koncertu, wierni fani okazywali wyrazy swojej sympatii do basisty The Cure, który odwzajemniał serdeczności i szczerze uśmiechał się w stronę publiczności, skandującej jego imię.

W pierwszej części występu, mieliśmy okazję usłyszeć bardzo ważne, żeby nie powiedzieć – kanoniczne kawałki w karierze zespołu. O wykonaniu każdego z tych numerów można powiedzieć wiele – były to muzycznie bezbłędne momenty wieczoru. Nie będę oryginalna mówiąc, że set przepięknych, balladowo zabarwionych kompozycji, począwszy zwłaszcza od Lovesong, aż do From the edge of the deep green sea – wywołał wzruszenie i mógł skruszyć nawet najtwardszego męskiego odbiorcę! Plusem jest, że muzycy przerwali ciąg nostalgicznych kawałków psychodeliczną Kołysankę. Żywiołowa reakcja publiczności była natychmiastowo zauważalna, a gestykulacja Roberta, podczas Lullaby, podkreśliła specyficzny charakter utworu.

Chciałabym wspomnieć o jednym z piękniejszych momentów koncertu z 19 lutego – było to kilka minut, w trakcie których usłyszeliśmy A Letter to Elise. Nie dość, że dopracowana w każdym szczególe kompozycja przekonuje w wersji studyjnej, to w wykonaniu na żywo muzycy zaszczepili w niej dodatkowy ładunek autentyczności i krystalicznego piękna – dla mnie była to niezapomniana chwila!

Wiele osób zastanawiało się, jak będzie wyglądać koncert The Cure, bez instrumentów klawiszowych. Do dziś słyszę różne opinie na ten temat. Moim zdaniem brak dźwięku syntezatorów „odmłodził” starsze kawałki. Przemyślane linie gitar wprowadziły pewną surowość i „garażowe” brzmienie wielu utworów, co w większości przypadków, wypadło nieźle! Kolejne minuty uciekały bardzo szybko, wypełnione, czy to ekspresyjnymi i energetycznymi piosenkami, jak Hot Hot Hot!!!, czy sugestywnymi numerami, jak Shake dog shake. Nie zabrakło również bardzo przebojowego oblicza grupy, w postaci: Just like heaven, czy Never enough. Na ukłon w stronę zespołu, zasługuje wykonanie One hundread years – utworu kultowego. Trudno jest mi wyobrazić sobie sytuację, kiedy inny zespół mógłby zagrać ten kawałek. Dla mnie jest to jedna z wizytówek The Cure, muzyczna definicja tworu nazywanego przez wielu cold wave.

Robert skupił się na interpretacji pesymistycznego tekstu, czym przykuł w zupełności moją uwagę. Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że jest to niezwykle absorbujący uwagę muzyk i prawdziwie charyzmatyczny lider grupy, zdecydowanie nie tylko za sprawą charakterystycznej fryzury, czy makijażu..

Główną część koncertu zakończył utwór End, po którym muzycy znikli ze sceny na kilka chwil, aby zaserwował publiczności pierwszy, bardzo konkretny i przemyślany bis. Składały się na niego 4 piosenki z albumu Seventeen seconds : At Night, M, Play for today oraz A Forest. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten zestaw muzyczny zwłaszcza przypadł do gustu osobom, które cenią wizerunek, jaki muzycy wykreowali na początku lat ’80. Przy żywiołowych oklaskach, czterech Brytyjczyków znów znikło za kulisami.
Za kilka minut pozwolili wywołać się ponownie na scenę. Od tego momentu, królowało postpunkrockowe oblicze zespołu, które pamiętamy z najwcześniejszych dokonań artystycznych The Cure.

Drugi bis nie mógł się obyć bez Three imaginary boys (właściwie four imaginary…), Boys don’t cry, czy kończącego set Killing an Arab. Publiczność była w szczytowej formie fizyczno – wokalnej, w moim otoczeniu entuzjazm osiągnął najwyższy poziom. Nieuchronnie zbliżały się końcowe momenty koncertu, duża wskazówka zegara zatoczyła już trzecie koło na tarczy i… usłyszeliśmy finalny numer Why Can’t I Be You?
Po trzecim, krótkim bisie The Cure zeszli ze sceny i próżno było czekać, aby zobaczyć ich kolejny raz. Robert puścił jeszcze oczko w stronę publiczności, żegnając się słowami: „See you next time…”.

Podczas ostatnich minut występu, można było dostrzec zmęczenie na twarzach muzyków. Nic w tym dziwnego – zagrali przecież trzygodzinny koncert! Możliwe, że owo zmęczenie, sprawiło, że ostatnie utwory zostały wykonane w nieco słabszym stylu, były mniej przekonujące, niż np.: energetyczne zastrzyki z pierwszej części wieczoru. Jednak nie jest to w moich ustach zarzut, gdyż nie znam zespołu, który odważyłby się grać aż tak długie, niewątpliwie fizycznie wyczerpujące koncerty!

Czego zabrakło? (znów nie będę oryginalna) – Charlotte sometimes, czy sztandarowego Disintegration, na które – muszę się przyznać – po cichu liczyłam. Pozostał również niewielki niedosyt i niezaspokojony apetyt na numery z Bloodflowers – jednej z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących płyt, jakie stoją na mojej półce.

Żałuję, że nie doczekaliśmy się The last day of Summer, czy Maybe someday. Nie tracę nadziei, może kiedyś w przyszłości usłyszę te utwory na żywo…

Teraz oglądam zdjęcia z 19 lutego, a wspomnienia przemykają mi za zamkniętymi oczami, jak powiązany ze sobą ciąg obrazków, krótkich kadrów z jednego z najlepszych koncertów, na jakim kiedykolwiek byłam… Robert w utworze Trust śpiewa: „..put your trust in me…” – zatem ja ufam Panu, Panie Smith i słowa wypowiedziane na koniec katowickiego koncertu, traktuję jako obietnicę, ba… pewnik powrotu The Cure do Polski!

Ive