Po trzech dekadach, kiedy zagrali w 1979 na Reading Festival, The Cure wracają tego lata na festiwale Reading & Leeds. Robert Smith opowiedział NME dlaczego wraca z zamiarem edukowania muzyką.
Ciekawostką jest fakt, iż kiedy The Cure zagrają w piątek na rozpoczęcie festiwalu minie dokładnie 33 lata od momentu kiedy ostatni raz weszli na scenę przy Richfield Avenue. Co więcej, po raz drugi zagrają tam na Głównej Scenie.
Wróćmy do roku 1979, Reading wtedy ze swoją blisko 20-letnia historią, jeszcze bez powiązań z Leeds ledwo rok wcześniej otwierał się na nową muzykę poprzez piątkowe koncerty, które stały się nieoficjalnie wieczorami “nowej fali” z występami takich zespołów jak The Jam a z poprzedzającymi ich Ultravox, Penetration i Sham 69. Trzyosobowe The Cure pojawilo się tam mając już za sobą przychylność prasy (NME nazwało ich wtedy “powiewem swieżego powietrza”) a sam John Peel promował ich debiutancki album “Three Imagainary Boys” i dopiero co wydany singiel “Boys Don’t Cry”.
“Byliśmy wtedy źle postrzegani przez widownię głównego nurtu tego festiwalu” – wspomina Robert Smith – “Byliśmy częścią tej awangardy talentów, która chciała naruszyć status quo, a część publiczności była nastawiona zdecydowanie anty do jakichkolwiek zespołów, które określane były mianem 'new punk’ czy 'new wave’. Co by normalne. Zdawałem sobie sprawę, że byliśmy postrzegani jako część ruchu, która stara się zastąpić starą gwardię. Dobrze się z tym wszystkim czułem bo uważałem, że wielu z nich było po prostu okropnych.”
Poza sceną Robert, z basistą Michaelem Dempseyem i perkusistą Lolem Tolhurstem miło spędzali czas poznając osoby, o których wcześniej jedynie słyszeli. Zajrzawszy do luksusowej przyczepy zespołu Motorhead, zostali zaproszeni na drinka przez samego Lemmy’ego, co zaowocowało później tym, że podczas koncertu The Cure zadedykowali jeden z utworów właśnie jemu. Natomiast kilka chwil później 20-letni wówczas Robert Smith, już wśród publiczności, spędził 'zajebiste chwile’ wymachując flagą Motorhead, którą posiada do dnia dzisiejszego.
Smith nie ma jednak zbyt wielu zachowanych wspomnień z własnego występu. “Generalnie to nie byliśmy zespołem rockowym, wiec to był pierwszy i ostatni festiwal tego typu na którym wystąpiliśmy nie czując przy tym większej satysfakcji z bycia na scenie. Właściwie najsłabszym momentem dnia był nasz 35 minutowy występ.”
Choć widownia była chyba innego zdania wywołując zespół na bis i usłyszeć za to B-side “Do The Hansa”. Cóż…
Teraz, po 33 latach wracają na festiwale w Reading i Leeds, jako weterani, którzy nagrali 13 studyjnych płyt, zagrali jako główne gwiazdy na szeregu festiwali, m.in. trzykrotnie w Glastonbury (1986, 1990 i 1995) czy ostatnio na Bestivalu zeszłego lata. Ten ostatni okraszony był 32 hitami podczas 2,5 godzinnego występu, co zaowocowało wydaniem go na płycie, a cały dochód przekazano na cele charytatywne. To był taki The Cure w wersji festiwalowej.
“Skoncentrowaliśmy się na tych bardziej znanych utworach, przez to z wielu innych musieliśmy zrezygnować. Były oczywiście czasy, kiedy grałem to co chciałem i nie zwracałem uwagi na to, czego oczekuje publiczność. Natomiast teraz zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że jestem częścią imprezy. Jestem świadomy, że gramy przed rzeszą ludzi, którzy przyszli nie tylko na The Cure. Wypełniamy tylko fragment całego weekendu. Tak wiec głupotą byłoby pomijanie tych najbardziej rozpoznawalnych kawałków.”
Mamy więc już wyraźną zapowiedź tego, czego możemy się spodziewać podczas długiego, sierpniowego weekendu. The Cure mogliby przecież też uczcić jeden ze swoich licznych jubileuszy przypadających na ten rok tj. 30 lecie wydania płyty 'Pornography’ (zagranej w całości w roku 2002), 25 lat od momentu wydania podwójnego albumu “Kiss Me Kiss Me Kiss Me”, czy 20 lat odkąd ujrzał światło dzienne “Wish” (o którym Robert wspomniał, że wydany zostanie ponownie w 2012 roku). Dodając do tego, że właśnie mija cztery lata od wydania ich ostatniego albumu '4:13 Dream’ można by liczyć też na jakiś nowy materiał. Nic z tych rzeczy.
“Robimy to już tak długo, że nie mam już takiej potrzeby, żeby wyciskać wszystko co się da przez cały czas” – Robert wzrusza ramionami – “Mam na myśli, że mimo to, zagramy jako gwiazda na jednym z największych europejskich festiwali nie nagrywając żadnego nowego materiału. Każdy inny rwał by sobie włosy z głowy. Mogli by powiedzieć 'Jesteście głupcami’ i może tak jest. To wygląda po prostu tak, że po przebyciu całej drogi wracamy do tego miejsca, na Reading Festival wyłącznie po to, żeby mile spędzić dzień. Tak samo w Leeds oczywiście. Nie chcę zaczynać ponownie marszu. Nie wiem. Nie podpisaliśmy z nikim żadnego kontraktu od momentu ukazania się naszego ostatniego albumu. Mówiąc szczerze, jeśli zamierzasz cokolwiek zrobić, musi to być na prawdę dobre. To oczywiste, jesteśmy bardzo wymagający w stosunku do siebie i jeśli uznam, że to co robimy nie jest wystarczająco dobre, nie będzie sensu tego forsować na siłę. Dlaczego miałbym to robić?”
Innym problemem jaki Robert Smith opisał w kontekście albumu “4:13 Dream”, a który go zaniepokoił to dylematy przed jakimi został postawiony. Płyta powstawała z myślą o jej dwupłytowym wydaniu “Odrzucona w tym formacie przez idiotów, którzy byli wtedy wokół mnie” by zostać okrojona do pojedynczego krążka. “Źle zrobiłem. Powinienem zostać przy swoim, wydać podwójny album, który i tak by się sprzedawał tak samo. Nikomu by nie sprawiło to żadnej różnicy ale sam efekt byłby lepszy. Ilekroć wracam do tego, czegoś mi brakuje. Niektóre z utworów z '4:13 Dream’ powinny na niej zostać, ale są też cztery, których tam brakuje.”
A zatem Robert Smith jest w posiadaniu nagrań, niektórych instrumentalnych, których wydanie rozważa tylko i wyłącznie w kontekście podwójnego '4:13 Dream’, “Mówimy o zespole, który w tym składzie już nie istnieje.” – ale kontynuuje wyraźnie podekscytowany, o tych nagraniach dokonanych już przez obecny skład w którym to on gra partie solowe. “Chciałbym zmienić bieg wydarzeń i wydać to jako podwójny album oraz remix '4:13 Dream’ w cenie pojedynczej płyty. Wtedy nikt nie zostałby pokrzywdzony i wreszcie można by było usłyszeć jak to powinno brzmieć.”
A co z możliwością zamieszczenia tego on-line? Mało prawdopodobne. Musimy wrócić do roku 2007 kiedy to Robert Smith niezbyt przychylnie odniósł się do pomysłu Radiohead i ich haśle 'płacicie ile chcecie’ za album 'In Rainbows’ oraz generalnie idei muzyki rozdawanej za darmo. Dwa lata później po NME Awards powtórzył swoje słowa na ten temat w dłuższym zdaniu na stronie internetowej zespołu i zamierza ich bronić także dzisiaj jak i każdego następnego dnia.
“Byłem oczerniany przez wszystkie mainstream’owe media – zwłaszcza te online, które były tym zainteresowane – które chciały to przedstawić w sposób 'Oh, nie chce zamieszczać muzyki za darmo, ponieważ chce zarobić na tym pieniądze’. Co całkowicie się nie zgadza z rzeczywistością, ponieważ my często wydajemy materiał, z którego dochód idzie na cele charytatywne. Nie interesuje nas robienie kasy na wszystkim czego się dotykamy. Moje zdanie jest takie, że to dewaluuje sztukę i będę się tego trzymał. Bo dla mnie to jest coś warte. Jestem zadowolony płacąc za nowy album PJ Harvey. I myślę, że każdy powinien być, bo obcowanie ze sztuką to wiele godzin przyjemności, więc dlaczego miała by to być przestrzeń życia którą mielibyśmy otrzymywać za darmo? Nie rozumiem?
A więc bez wydawcy, ani odpowiedniego rynku zbytu dla już nagranej muzyki, The Cure są w zawieszeniu. Ogranicza to Roberta do gościnnego udziału w nagraniach innych wykonawców. W zeszłym roku było to The Japanese Popstars z singlem 'Take Forever’, a jeszcze rok wcześniej wokal do 'Come to me’ zespołu 65daysofstatic czy 'Not in love’ Crystal Castles. Już nie długo, pod koniec maja, będą to dwie kolejne kolaboracje z wykonawcami muzyki dance. Którymi? Tego Smith nie chce zdradzić. “To ich sprawa, ja nie chce niczego popsuć”. Nie chcemy nic sugerować, ale zauważcie, że Crystal Castles będą na głównych scenach w Reading & Leeds w te same dni co The Cure.
“Obserwowałem ich z boku sceny, kiedy wykonywali ten utwór na Bestivalu. Te podniesione brwi i wymowne spojrzenia. Ale oparłem się pokusie pojawienia się na scenie jako gość. Myślę, że dlatego, bo byłem świadomy, że był to nasz pierwszy od dawna tak duży festiwal i chciałem być na to przygotowany. Dowiedziałem się o tym pół godziny wcześniej i pomyślałem że jeśli tam pójdę to wprowadzę tylko chaos i będzie mnie to irytować przez resztę dnia. Ale kiedy będę w lepszym nastroju chętnie to z nimi zrobię. Obecnie jest tylko kilku artystów z którymi było by interesujące coś zrobić. Być może w międzyczasie uda się zrealizować parę rzeczy.”
“Chociaż..” – rozwija ogólna myśl o takich współpracach – “Usiadłem i pomyślałem sobie 'Muszę przestać to robić’, bo w przeciwnym razie będę to robić do końca mojej kariery. Pojawiać się jako gość na cudzych albumach.”
Wszystko to sprawia, że możliwość zagrania z The Cure na festiwalach może dać piekielnie dużo frajdy i na to wychodzi. Dochodzi też możliwość zobaczenia innych zespołów. “Czasami jest to trochę trudne, bo wiesz, że jesteś obserwowany przez innych widzów, kiedy ty podglądasz gdzieś z boku co się dzieje na scenie.” Jest to sposób w którym można się delektować muzyką raz jeszcze.
Jest jeszcze jedna rzecz, lista popowych hitów które The Cure stworzyli w ciągu trzech dekad w muzyce, zespołu który wielu nadal kojarzy z czymś mrocznym, jest na prawdę oszałamiająca. 'A Night Like This’, 'The Lovecats’, 'The Catterpillar’, 'Close To Me’, 'Why Can’t I Be You?’, 'Friday I’m In Love’, 'Let’s Go To Bed’, 'The Walk’, 'Just Like Heaven’, 'Pictures Of You’… lista idąca w nieskończoność…
Prawdopodobnie, najbardziej 'niegrzeczny’ występ na festiwalu zanotowali The Cure w roku 1981 w Werchter w Belgii. Grający jako przedostatni, zostali delikatnie mówiąc poproszeni o zakończenie występu w oczekiwaniu na główna gwiazdę Roberta Palmera. Smith po zapowiedzi, że 'A Forest’ będzie ostatnim zagranym utworem, zapomniał dodać, że jest to wersja wydłużona. Po 10 minutach na zakończenie Simon Gallup pożegnał wszystkich głośnym 'Fuck Robert Palmer! Fuck Rock and roll!’.
Teraz w roku 2012 przed The Cure zarówno w Reading jak Leeds wystąpi Paramore. Hayley Williams, 23-letnia wokalistka, młodsza o ponad połowę od Roberta Smitha, prawie w tym samym wieku co on w czasie występu w Werchter. Zapytałem Roberta jakby poczuł się teraz słysząc takie słowa pod jego adresem.
“Chodzi o to, że my nie jesteśmy w tej samej sytuacji” – uśmiecha się – “Uważani już jesteśmy za stary zespół. Nie sądzę, że znalazło by się dużo zespołów, które by nie miały respektu i starały się specjalnie ukrywać podziw dla tego co zrobiliśmy i nadal robimy. Myślę, że to robi różnicę. Nie jesteśmy postrzegani, jako ktoś, kto właśnie podąża jasno określoną ścieżką do sukcesu. Tak na prawdę, w wielu przypadkach, to my ruszyliśmy pewne rzeczy do przodu, wskazując innym drogę. My tylko zmieniliśmy trochę krajobraz.”
“Ta stara gwardia przeciwko której byliśmy pod koniec lat 70-tych była postrzegana jako przemysł. I ten przemysł nadal istnieje, w odmłodzonym wydaniu. Jest wielu artystów obecnie, których mógłbym przyrównać do Roberta Palmera z tamtego okresu. Którzy przedstawiają muzykę jako biznes. I to był powód dlaczego to robiliśmy. Chcę być częścią doznań kiedy gramy, a nie jakimś odtwórcą sprzedającym ludziom towar”
W tym znaczeniu, Robert Smith ciągle widzi The Cure na pierwszej linii, wraz z innymi zespołami, nie ważne z jakim stażem, walczących wspólnie o to, co w muzyce najważniejsze. Jest trochę przerażony jak wiele korporacyjnych układów przeniknęło nawet do muzyki alternatywnej i wciąż walczy w swojej prywatnej bitwie, by to co robi zawsze zachowało czystość.
“Jestem świadomy tego, jak bardzo groteskowy być może się stałem” – mówi – “Celowo odsuwam się od nowoczesnego świata. Jest mi coraz trudniej przekonać młodszą generację, że nie powinno się sprzedawać muzyki do reklam. Zdaję sobie sprawę że jestem w mniejszości, że coraz mniej jest osób, które uważają to za niewłaściwe. I to wszystko powoduje, że pamiętam piosenki, bo zostały użyte do promowania jakiegoś gówna. To je dewaluuje. To straszne. Nie chcę myśleć o samochodach, kiedy słucham Jimiego Hendrixa albo Nicka Drake’a. Nie lubię oznaczania. Nie lubię tych wszystkich etykietek – to wszystko jest złe – i z tym zawsze walczyliśmy kiedy byliśmy młodzi. I nic się nie zmieniło. Korporacyjna bestia wygrała… ale nie na długo. Pojawiają się już pęknięcia. Musi też pojawić się pokolenie gotowe się sprzeciwiać, mówić, że nie chcemy być oznaczani i sprzedawani w ten sposób. Tak się stanie prędzej czy później”.
Tak jak w 1979, jak i teraz, 33 lata później Robert Smith i The Cure widzą się jako wrogowie dominujących trendów. Przyjedzcie w długi sierpniowy weekend, będą szukać nowych rekrutów. Upewnij się, że jesteś wśród nich.