W 1992 roku The Cure stanęło przed naprawdę ciężkim zadaniem. Zadanie było jasne – nagrać płytę równie wspaniałą jak Disintegration. Kto jednak mógł przypuszczać, że to się uda? Zespół przecież znów miał autodestrukcyjne myśli, czas premiery wydłużył się o jeden rok, a dla wielu ortodoksyjnych fanów, którzy zbudowali już ołtarzaki dla Pornography i Disintegration, dużym zaskoczeniem było pojawienie się w stacjach radiowych numeru High. Ale co kto lubi.
Już patrząc na okładkę płyty człowiek doznaje dziwnego uczucia magicznej atmosfery jaka bije z prześlicznego coveru. Wydaje się być zupełnym przeciwieństwem smutnych barw poprzednich pozycji grupy (może z wyjątkiem jeszcze bardziej czerwonego Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me). Album przemyślany, zaczynający się od mocnego i soczystego Open, a kończący się…tak, utworem o tytule End. Te dwa, rozbudowane, przypominające trochę dzieła zespołu z okresu drugiej, trzeciej płyty i piękną klamrą spinają 10 piosenek, których jako całość słucha się niezwykle przyjemnie. Wish zawiera po prostu wszystko, jest to mocno eklektyczny album, ale nie wychodzący poza pewne granice. Piszę o tym by nikt nie pomyślał, że ”eklektycznie” będzie oznaczać w Cure wprowadzenie elementów jazzu, soul albo hip hopu – bez przesady. Wszyscy to podkreślają, ja też nie będę oryginalny, że na Wish grupa odeszła od intrumentów klawiszowych. Są one obecne oczywiście (co najlepiej słychać oczywiście w pięknym Trust, który rozpoczyna się zabójczo piękną partią fortepianu), ale przeważają zdecydowanie gitary i to akustyczne. Tak! Wish jest w dużej mierze płytą akustyczną. Wyjątkiem jest wspomniany wyżej Open, utrzymany w surowym i ponurym klimacie i Cut, który wydaje się być najbardziej odmiennym ze wszystkich numerów, poprzez dynamiczne bębny i prawdziwy kocioł gitarowy jaki tworzy się pod koniec numeru.
Pod względem nastroju Wish też nie prezentuje się jednoznacznie. Na trackliście, obok siebie, znajduję się tak porywające i smutne rzeczy jak Apart o nieudanej miłości (tutaj akurat gra syntezatora to prawdziwy popis) czy ”wzrastający” z czasem Trust, ale i piosenki, które miłośnicy i znawcy starego dobrego Cure nazywają po prostu czystym popem z czym do końca się nie zgodzę, ale fakt, jest w nich ogromna siła przebicia, melodyjność i są to już wielkie przeboje. Piszę oczywiście o Friday I’m In Love, utworze, który jest chyba największym hitem zespołu (8 w UK, 18 w US), a jednocześnie prostą i radosną piosenką z ”tygodniową wyliczanką”. Kiedy ostatni raz The Cure zaserwowali coś równie zabawnego (to odczucie zwiększa się jeszcze gdy zobaczymy przezabawny klip)? Nigdy. Ta wielka popularność Friday I’m In Love oraz jego jasna i prosta wymowa narobiła jej zarówno wielu fanów jak i przeciwników. Ja zaliczam się zdecydowanie do tej pierwszej grupy. Oprócz tego ”Kurczaki” wykrzesały z Wish jeszcze tylko (kładę akcent na tylko!) dwa single, ale równie piękne. Kolejny prosty i czarujący kawałek – High, który promował całe dzieło i to w dużej mierze dzięki niemy Wish osiągnął niemałe sukcesy na listach przebojów i co za tym idzie w sprzedaży oraz numer A Letter To Elise. Cudowny tekst o miłości, cudowne dzwonki nadające kompozycji bardziej popowy i beztroski nastrój. To wszystko z jednej strony tak banalne, a z drugiej piękne i dające do myślenia. Pod koniec utworu prezentuje się słuchaczowi Fender VI i w tym mocniejszym klimacie dopływamy do ostatnicj sekund numeru. Słusznie uznaje się ten numer za jeden z najlepszych z Wish.
Skoro piszę już o takich hasłach jak: najlepsze, najwspanialsze, nie wypada mi nie wspomnieć o swoim faworycie. Doing The Unstock ukrywa się po numerem piątym. To kolejny numer grupy, który tak jak Friday I’m In Love jest przesiąknięty pewnym rodzajem radości. Zresztą już na początku Robert Smith śpiewa otwarcie ”Kick out the bloom!”. A po tym następuje cudowna, przestrzenna melodia gdzie na pierwszy plan wychodzą frunące do nieba dźwięki gitary elektrycznej, a gdzieś w tle, przez cały numer słyszymy bardzo ożywionego akustyka. I ciągle pojawia się to ”Let’s get happy”. A w refrenie wokalistka zachęca nas by podrzeć wszystkie strony ze złymi wiadomościami. Tak pozytywnego tekstu nie ma nawet Piątek. To w pewnym sensie paradoks, że grupa określana jako najbardziej depresyjny band świata nagrywa jeden z największych hymnów pozytywnego myślenia i oparciu się smutkowi. Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o utworze From The Edge Of The Deep Green Sea. To już sztandarowa koncertowa pozycja grupy. Rozbudowany do prawie 8 minut, zaczynający się przytłumionymi gitarami i delikatnymi klawiszami utwór, który w dalszej części wysuwa na przody kapitalny riff. Znalazłem więc NAJdłuższy utwór, NAJlepszy, NAJbardziej optymistyczy, a do szczęście brakuje jakiegoś małego wariactwa. Wendy Times zdobywa bezapelacyjnie tą nagrodę. Rzecz, która następuje po From The Edge…wprowadza w zupełnie inny nastrój, nastrój, który panuje np. na krążku Wild Mood Swings z 1996 roku. Rozbrykane gitary i miłe organowe tło sprawiają, że jest to temat iście freestylowy. Do tego to ‘’po-tutuwanie’’ Roberta i przynajmniej w mojej opinii sexualanie zabawiony tekst.
Krótko pisząc – najlepsza płyta The Cure od czasów Disintegration (ok, to może nie było najbardziej odpowiednie określenie). Na pewno jest równie dobra jak Disintegration. Mimo, że to rzecz z zupełnie innego wymiaru. Bardziej przyziemna, a jednocześnie rozmarzona swoim własnym sposobem. Czy więc lepsza od swojej poprzedniczki? Porównywać płyt nie mam zamiaru. Tutaj decyduje już tylko to o czym napisałem w pierwszej części recenzji: Co kto lubi? Mi sprawia ogromną przyjemności posłuchanie albumu, który ma w sobie tak radosne wątki jak te zawarte w Doing The Unstuck czy Friday I’m In Love. Na ten moment wybieram więc może Wish. Ale jedno wszyscy, którzy znają obie pozycji muszą stwierdzić – Cure byli wtedy na przestrzeni końcówki lat 80 i początku 90 w genialnej formie i takiej formy Wish’uje każdemu.
Paweł Soja
Autor bloga „Małpowanie z muzyką”, z którego pochodzi recenzja.