(Artykuł z 1989 roku) Fani Cure należą do najbardziej wiernych i zapalczywych zwolenników, jaką grupa może sobie tylko wymarzyć. W dniu koncertu w Monachium już po południu stali w kolejce godzinami zanim otworzono bramki wejściowe hali olimpijskiej. Czarny ubiór, dekadencka biała szminka i zakręcone spojrzenie to trzon fanów the Cure pojawiających się w okolicy by podziwiać idola Roberta Smitha. Fanów, którzy wydawać by się mogło, stawiają w pogotowiu służby porządkowe. Być może Robert Smith jest osobiście winny nowej fali strachu.
W każdym bądź razie każdy zanim dostał się do hali był bardzo skrupulatnie przeszukiwany. Poza bardzo „niebezpiecznymi” przedmiotami jak spraye do włosów, grzebienie, małe świeczki, organizatorzy nic nie znaleźli w torebkach fanów. Ich metalowe krzyże obwieszone na szyi mogli zachować. Stoickie, pokojowe nastawienie do życia Cure fanów pokazuje swoje pozytywy. Z uśmiechem albo przynajmniej obojętnie przechodzą obok tej akcji filtracji. Przepychanki, głośne przekleństwa czy tłukące się szkło jak to bywa na koncertach heavy metal, tutaj nie ma miejsca. Ludzie jednak bawią się bardzo dobrze w przedstawieniu psychodelicznej mszy śmierci, jak się porównuje ten koncert rockowy. Na scenie pojawia się więcej cieni niż światła. Niebiesko-fioletowe oświetlenie i gęste mgliste pasma wydobywające się z 6 kul w tle w mgnieniu oka spuszczają na halę atmosferę melancholii i końca świata. Klimat, w którym Goci czują się najlepiej.
Basista Simon Gallup w wymiętej koszuli pojawia się pierwszy. Z pochyloną sylwetką, prawdopodobnie medytując, stał w hałasie intra dzwonów śmierci wydobywającego się ze sprzętu stereo zespołu. Prawie nikt nie zauważył, jak mały Robert z tyłu za wzmocnieniami prześliznął się do mikrofonu. Fani zaczęli go hucznie witać i przepychać się do przodu, jednak Robert prawie na nich nie spojrzał i w ogóle się nie uśmiechał. Ze smutną miną, wirując, z sztywnymi, odstającymi kosmykami włosów, szef Curów zaczął tak wolno śpiewać jak nigdy. Jego żalący się, falsetowy głos zaczął przenikać jak nigdy wcześniej.
Ten człowiek to rzeczywiście fenomen. Porusza się tak wolno jak żółw, zachowuje się na koncercie, jakby w ogóle nie było publiczności, sprawia wrażenie, jakby zespół również go nie interesował, a pomimo tego, potrafi zaczarować tysiące fanów przez prawie dwie godziny. Robert Smith to jedyny wykonawca rockowy, któremu sceniczny styl pozwala na koncertach cieplej ubierać się. Swoją pelerynę w stylu Draculi, którą założył na początku, zamienił po pewnym czasie na duży i wygodny sweter uszyty własnoręcznie przez żonę Mary. Poza sceną Robert jest zupełnie inny. Odkąd zaczął interesować się piłką nożną, zamienił się nagle z leniwego Boba w żywego, popisującego się niesamowitymi sztuczkami, drugiego Maradone.