Szczęście tak krótkie i intensywne. The Cure, Hurricane Festival 22.06.2012

Letnie festiwale z nowym gitarzysta i na nowo przećwiczonym zestawem utworów – tą wiadomość zelektryzowała mnie wiosną 2012 roku kiedy zespół zapowiedział występy na większości największych letnich imprez w Europie.

Niewiele myśląc zacząłem sobie robić mapkę gdzie w najbliższej okolicy mogę ich niebawem zobaczyć i jako pierwszy na liście pojawił się Hurricane Festival w Niemczech.Bilety kupiłem od razu gdy rozpoczęto sprzedaż i to miał być pierwszy występ na którym ich zobaczę w tym roku.A przede wszystkim pierwszy występ od 2008 roku bo w ostatnich latach odpuściłem sobie kilka wyjazdów czego bardzo żałuję. Szczególnie Reflections w RAH i jedynej chyba możliwości usłyszenia na żywo pierwszych 3 płyt w całości… Toteż postanowiłem nie zwlekać i działać szybko tym razem. I stało się! Bilety przyjechały i nadszedł w końcu upragniony koniec czerwca i początek SummerCure 2012. Niemcy znam dość dobrze ale nigdy wcześniej nie byłem w okolicy Schessel. Droga do jest fantastyczna-cały czas autostradą-więc można ją przebyć w miarę szybko. Natomiast sama miejscowość a raczej dojazd do pół przeznaczonych na festiwal to nie lada wyczyn nawet kiedy wspomagać się
można nawigacja.

Pomimo mapy i nawigacji nie obyło się bez zjazdu do pobliskiej stacji benzynowej aby dopytać o pokierowanie do Schessel. I tu pierwszą niespodzianka-właściciel stacji na wiadomość że jadę na festiwal bardzo się ucieszył i oznajmił że on tam też niebawem jedzie. Był piątek wczesnym rankiem. Ucieszony że spotkałem „swojego” i że wiem już mniej więcej jak wjechać w kemping ruszyłem dalej. Na terenie festiwalu straszna dezorganizacja. Obsługa mówiącą jedynie po niemiecku nie była w stanie dobrze wskazać jak wjechać na parking. Muszę powiedzieć że teren Hurricane jest naprawdę ogromny. Porównując z Openerem jest o wiele większy. Nie tylko pole przy głównej scenie ale także kempingi i parkingi których jest kilka.Kempingi i parkingi są podzielone i teren na którym zostawiłem auto był tak wielki że droga od samochodu do sceny zajmowała około pół godziny:) Pomiędzy można było się natknąć na miejscowy caternig oraz pomimo wczesnej pory – już wszędzie rozsianych pijanych Niemców. W takim tempie nie dotrwają do wieczora, pomyślałem,kiedy moim oczom ukazał się goły koleś latający i wymachujący tym co ma między nogami.

Rozlokowałem się bardzo szybko głównie dlatego że nie musiałem tkwić w gigantycznej kolejce do pola namiotowego. Postanowiłem spać w samochodzie na parkingu. Tak więc już około 14-ej byłem pod główną scena jako jeden z pierwszych. Wypiłem piwko i rozejrzałem się po budach z fast foodem. Typowo niemiecki, wszędzie kiełbasa albo karkówka w sosie własnym z dodatkiem chleba lub ketchupu. I piwo. Była też chińszczyzna i pizza i oczywiście makarony. Zjadłem potwornie przesolony makaron z warzywami po chińsku.

Po południu koncerty ruszyły a ją zdałem sobie sprawę jak dziwny mikroklimat panuje w Schessel.Jest tak niskie ciśnienie że non stóp chce się spać,dopiero browary robią swoje i można nieco ożyć. Dodatkowo z niewielkimi przerwami notorycznie siąpi deszcz. Z zespołów supportujacych zapamiętałem jedynie Bombay Bicycle Club a to głównie dlatego że lider przypominał mi w zachowaniu Woody Allena i przez to przykuli moją uwagę a później także okazało się że całkiem fajnie grają.Idealnie na wczesne popołudnie z piwkiem na powietrzu. Pozostałe kapele były tak męczące że nawet nie zapamiętałem ich nazw a jeden z zespołów znudził mnie do tego stopnia, że wycofałem się na parking żeby się przebrać. Z rozkładu jazdy wyczytałem że bezpośrednio przed Cure ma grać zespół o nazwie XX. Nie znałem ich więc z ciekawości pobiegłem pod scenę aby po pierwsze zająć dobre miejsce a po drugie przyjrzeć się co to za muza. I to był strzał w dziesiątkę. Zespół składający się z 3 osób o dziwnym instrumentarium perkusyjnym, wytwarza niesamowite dźwięki na żywo a między wokalistka/gitarzystka i basista jest niesamowitą interakcja. Kawałki które grają są naprawdę świetne i wszystko to razem sprawiło że XX uważam za odkrycie tego festiwalu. Nawet nie wiem kiedy minęło 1,5h przeznaczone na ich występ i zeszli że sceny. Na odchodne wokalistka powiedziała że są dumni z tego iż mogą grać na tej samej scenie co The Cure.

Wtedy zdałem sobie sprawę że to już za chwilę. Minęły 4 lata,odkąd ostatni raz widziałem zespół na żywo. I naraz dziś tyle niespodzianek, nowy skład, nowe kawałki, nowe aranżacje. Śledzę letnią trasę od początku i setlisty są fantastyczne a więc kiedy patrzę jak techniczni rozstawiają instrumenty i wjeżdża perką z napisem The Cure nie mogę już wytrzymać z radości że za chwilę znowu będę tańczył i śpiewał.
Zapada mrok, słońce zaszło, czuje się to niskie ciśnienie ale tłum ludzi zaczyna już domagać się gwiazdy festiwalu.Światła gasną, chmury dymu pojawiają się na scenie i zaczyna się… Tradycyjnie opiszę każdy kawałek z osobna na tyle na ile pamiętam:

Plainsong – dzwoneczki i wychodzą w ciemnościach Jason, Reeves, Roger, Simon i Robert. Ludzie wrzeszczą siła kilkudziesięciu tysięcy gardeł a ją po prostu stoję jak oniemiały bo przecież to się znowu dzieje. Zaczynają spokojnie od Plainsong ale słyszę od samego początku siłę tego składu. Wszystko brzmi tak jak powinno. Dźwięk jest fantastyczny i rozpływam się całkowicie.
Pictures Of You – ludzie zaczynają się przepychać i migrować. Pijany szkop psuje mi kawałek utworu swoimi przepychankami ale szybko wzrokiem pokazuje mu gdzie jego miejsce i mogę znowu zniknąć i słuchać,słuchać,słuchać, karmić się tymi dźwiękami których
nikt inny wydobyć nie potrafi.
High – słyszę po raz pierwszy na żywo! Bas Simona jest potężny,utwór ma jaskrawożółtą oprawę świetlna i wprowadza takie ciepło w serce że mam ochotę latać razem z nimi;) Wysoko!
The End Of The World -brzmi coraz lepiej, bardzo przydaje się ten Reeves pomyślałem i wsłuchuję się patrząc w animacje z tyłu sceny -dwa ludziki tańczące w wojennym tańcu miłości
Lovesong – publika szaleje i większość osób które są w zasięgu mojego wzroku i słuchu śpiewa cały tekst i tańczy
Sleep When I’m Dead -tu ludzie- jakby ktoś ich wyłączył- nieruchomieją. Sądząc z ich min, ostatni album nie jest im zbyt dobrze znany:-(
Inbetween Days -impreza się rozkręca na nowo,wszyscy tańczą.
Just Like Heaven -jeszcze więcej ruchu pod scena,a ją słucham,słucham,słucham i coraz mocniej upewniam się że obecny skład jest doskonały.
From The Edge Of The Deep Green Sea -ten kawałek mógłby trwać 2 albo 3 godziny, jest jak sen który zabiera w inny wymiar i ją nie chce się budzić!!!
The Hungry Ghost -ponownie, sądząc z reakcji, mało znany dla publiki fragment ostatniej płyty.
Play For Today -no tu nie było osoby która nie próbowałaby poskakać a większość także próbowała parisowac:) w tym oczywiście ją!
A Forest -szkoda że obecną wersja jest krótką, singlową, ale za to brzmi tak zwarcie jak nigdy dotąd-petarda!
Bananafishbones -czekałem na to:) absolutnie zaskoczeni ludzie a ją megaszczesliwy i oszołomiony tym ile energii jest w tym kawałku! Robert wykonuje swój taniec, Simon rozszarpuje bas a Roger mało nie rozwalił klawiatury
-potężny kawałek świetnego czadu!Magiczne światła potęgują wrażenie swoistej imprezy w domu obłąkanych.
Lullaby -ludzie wracają do tańca, ją wracam do słuchania po wyskakaniu wszystkich ości…nie ma tremolo ale obecną wersja jest bardzo dobra, co ciekawe Reeves na akustycznym wiośle tak jak w Pictures of You
The Walk -świetna perką,świetny bas i Walk awansuje znowu o kilka punktów w moim rankingu live.
Mint Car -kolejny kawałek który słyszę po raz pierwszy na żywo! Obawiałem się że będzie słaby a tymczasem dzięki potężnemu basowaniu, masuje uszy samym dobrem! Poezja w muzyce i miód w serduchu!
Friday I’m In Love -tu bez niespodzianek i osobiście uważam że miętowy samochód jest lepszy niż zakochany piątek chociaż czuło się tą miłość piątkową w każdej sekundzie grania.
Doing The Unstuck -znowu premiera! słyszę po raz pierwszy na żywo i jestem na innej planecie ale jest to z pewnością planeta szczęścia!
Trust -to nie mogło się udać bez klawiszy a teraz klawisze mamy znowu a Roger wygrywa piękne soloweczki,starannie przygotowane po to żeby jeszcze bardziej rozczulić takich jak ją który słyszę Trust po raz pierwszy od trasy Dream Tour!!!
Want -fantastyczny początek a kiedy wchodzi perką,uświadamiam sobie że dźwięk ma już tak duży poziom że trzęsie mi się piwo w plastikowym kufelku:) To jest jeden z najlepszych numerów w historii Cure i jeden z najlepszych na żywo!
Wrong Number -ludzie trochę statyczni a ją gubię szczękę widząc co Reeves wyprawia z gitara,to jest jego moment z pewnością.
One Hundred Years -przepotężny bas i pornograficzna diabelskosc z piekła rodem,tempo potworne, Robert gubi się w ostatniej zwrotce ale finałowy refren jest jak wybuch napalmu w wietnamskim lesie.
Disintegration -bez chwili wytchnienia przechodzą do Disintegration, która Robert zaśpiewał fenomenalnie jakby chciał wynagrodzić potknięcie sprzed kilku chwil, słychać w jego głoście wszystko, mógłby to zaśpiewać w języku arabskim a i tak wiedziałbym o czym śpiewa a reszta wtóruje mu współtworząc to fantastyczne taktowe napięcie które narasta aż do finałowego brzęku potłuczonego istnienia… i schodzą.

Główny set mija jak kwadrans a przecież to prawie 2 godziny. Po krótkiej przerwie wychodzą i słyszę słowa bardzo dziwne gdy Robert mówi że to wprawdze festiwal ale on chciałby nie tłumacząc się nikomu zaśpiewać coś zupełnie innego i nagle słyszę nabicie i deszcz i….:
E1: The Same Deep Water As You -po prostu w to nie wierzę!!! To tylko deszcz i grzmoty z klawiatury Rogera ale czuje się jakbym tonął w rzece w środku jej nurtu i miał pioruny i błyski dookoła siebie, podwodna gitara jest niesamowitą
i jest to aktualnie mój ulubiony kawałek live!
Boys Don’t Cry -zagrany szybko i bardzo mocno,odśpiewany i odtańczony przez całe stado ludzi…

Odkładają gitary, Robert mówi „Thank you and Goodnight” i schodzą a ją nie mogę się ruszyć. Jak to? Tylko 2 godziny i koniec? To niemożliwe,przecież wszystkie dotychczasowe koncerty The Cure to minimum 2,5 a najczescniej około 3 godziny!!! Z wrażenia szukam otwartej budki z piwem i kupuje od razu 4 browary. Muszę to wszystko sobie poukładać. Tak krótki, ale tak dobry koncert! Tak dobry, nowy skład z fantastycznym wingmanem i tak mozolnie dopracowanymi dźwiękami. Nowe utwory sprawdzają się w 100% I ten nieoczekiwany prezent w postaci TSDWAY! Jakby RSX chciał nam wynagrodzić tak krótkie granie czymś specjalnym, niecodziennym.

Nawet nie zauważyłem że w połowie koncertu zaczęło kropić i jestem cały mokry. A więc naprawdę padało, wszyscy mokliśmy i tonęliśmy w czasie Same Deep Water! Wracam do auta i nawet się nie przebieram, po prostu leżę sobie i myślę o tym że znowu szczęście było takie krótkie i tak intensywne.

Zostałem w Schessel na sobotę i niedzielę na pozostałych dniach festiwalu. Pogoda była fatalna, lało cały czas i nie można było już tak jak w piątek wylegiwać się na trawie popijając piwko toteż ludzie gromadzili się głównie pod daszkami jadłodajni. Korzystał na tym catering. Tylko na większych zespołach była gonitwa pod scenę ale osobiście nie odnotowałem nic porównywalnego z XX. I nic co mogłoby chociaż zbliżyć się do The Cure.

Liczebnie komplet był chyba jeszcze tylko na Blink 182 i Rage Against The Machine w sobotę wieczorem. Oba zespoły grały jednak wg mnie mechanicznie i dość nudno. Dlatego robiłem sobie wycieczki na pozostałe sceny zahaczając np. o New Order i Florence na żadnym koncercie nie byłem w całości, chciałem jak najwięcej ogarnąć i porównać. I spotkałem właściciela stacji benzynowej na której byłem w piątek. Wypiłem sporo piwa ale żadnego dnia nie zbliżyłem się nawet trochę w poziomie alkoholu we krwi do leżących wszędzie dookoła kompletnie pijanych Niemców. Nie wiem po co przyjeżdżają na koncerty z których później nic nie pamiętają? Obcokrajowców nie było zbyt wielu ale widziałem min. jeden samochód z Krakowa.

W niedzielę wieczorem ruszyłem w kierunku Belgii.

Patryk Goller