(Artykuł z 7 sierpnia 1990) Jeszcze zanim angielski dwupiętrowy bus przyjedzie do saksońskiego miasta, pole namiotowe przypomina górę śmieci. Lipsk oczekuje na jeden z najbardziej znanych zespołów w Europie i nie jest przyzwyczajony do puszek po coca coli.
Cure i światło słoneczne nie pasują do siebie, fani muszą cierpliwie czekać, aż zrobi się ciemno. Anything goes – Wszystko się może zdarzyć, np. makabryczny spektakl albo transowe odruchy Roberta Smitha. Ale nie !
Z prawie niewidocznym makijażem, idol wchodzi na scenę bez zbędnych gestów, jakby nie było publiczności. I pokazuje jak w studiu płytowym, z godną pozazdroszczenia energią, cały blask ostatnich 12 lat. Nagle, jakby przypadkowo, światło lamp kieruje się na jego oczy. Diaboliczne spojrzenie elektryzuje tłum, ludzie zaczynają krzyczeć, kilka dziewczyn mdleje. Zagadkowo uśmiechając się jakby zanika i zostaje tylko jego niebotyczny głos.
Należy on do najbardziej nieobliczalnych muzyków. Jego częsta obietnica rozwiązania zespołu, nigdy nie została dotrzymana. „Książę paranoi”, „biedny wariat”, „przemieniający się alkoholowy worek na mąkę”, „mesjasz strachu” to desperackie próby opisania tej osobliwej indywidualności.
Wcześniejsze „Cure-terapie” zostały zaszufladkowane jako „ból istnienia” (cierpiący świat) i nagle przyszedł szok w postaci histerycznego rytmu tańca. Stare, sprawdzone piosenki jak „Killing an arab” i „A forest” pojawiały się u boku dyskotekowych hitów „Let’s go to Bed” i „Close to me”. Zdezorientowani starzy fani obawiali się, że staną się fanami zadeklarowanych „disco boys”. Ale Cure dali im uzdrowienie w formie „Disintegration”.
Ten najnowszy album łączy melancholię i siłę uczuć w kunsztowne aranżacje. Teksty „Plainsong”, czy „Pictures of you” żyją poezją, która wprawdzie nie dorównuje jego rodaczce Kate Bush, ale to nic. Kołysanka „Lullaby” z efektami grozy, przypomina makabryczną wersję niemieckich „Aerzte”. I do znudzenia grany wszędzie „Lovesong”, aż do tej pory skrywany przez Cure w Lipsku – jedna z najpiękniejszych piosenek miłosnych świata. Po wydaniu tego albumu, nie można więcej Cure porównywać z lekkim i lepkim popem. Teraz będzie się im zarzucać, że tworzą depresyjną muzykę dla melancholików. „Nie uważam, że nasza muzyka jest dołująca”, sądzi Robert Smith, „ona opisuje bardziej stany uczuciowe, które uwalnia i podnosi”.
Z nazwą Cure wiąże się nie tylko duchowy masaż słodko gorzkiej medycyny i mefistofelicznej postaci Smitha. Tysiące młodych ludzi, również z NRD (która nie oferuje prawie żadnych wzorów muzycznych czy politycznych) dzięki Cure odnajdują owiane legendą ciemne nisze, zaznając ozdrowienia. Przejmują ich styl ubierania się w stylu żałobnym (kir), malują twarze na blado, oczy na czarno i sprzeciwiają się każdemu światopoglądowi poczuciem beznadziei. Podczas gdy ich idol nie nocuje w trumnie i szuka pocieszenia duchowego w muzyce, wielu jego fanów spotyka się na cmentarzach i w grobowcach. Trochę zarozumiali, introwertyczni, nigdy agresywni, stali się celem ataków skinów.