Pracowałem w wakacje we Włoszech. Wziąłem zatem trzy dni wolnego i wybrałem się samotnie w podróż na Sycylię…
Półtora dnia na podróż tam i z powrotem, półtora dnia na pobyt w Taorminie. Już w pociągu za Florencją zaczęli się dosiadać jadący na koncert, więc po kilku chwilach nie byłem już sam. Przedstawiłem się jako redaktor www.thecure.pl i całą drogę gadki o koncertach Cure’ów, Robercie i „polskiej mentality”.
Dojechałem na miejsce. Czegoś tak pięknego w życiu nie widziałem, piękne morze, plaże, palmy, gorące dziewczyny… po prostu raj na ziemi. Co się należałem na plaży to moje, a wieczorem miał zacząć się koncert. Amfiteatr grecki z widokiem na ziejącą Etnę zaczął się zapełniać.
Rozpoczęli od kawałka z mojej ulubionej płyty – Open… Sceneria była jedyna w swoim rodzaju, i każda z piosenek miała niesamowity klimat. Zagrali chyba wszystkie płyty poza Bloodflowers i Japanese Whispers. Podczas pierwszej części koncertu – Strange Day, A night like this, From the edge…, Figurhead czy Fascination Street – przeżyłem naprawdę coś wspaniałego, nieporównywalnego z niczym innym. Na takie chwile czeka się całe życie. Just Like Heaven i Lullaby rozczarowały mnie, bez klawiszy tracą swoją wielką wartość. Never Enough i Shiver and Shake odebrałem jako zupełne nieporozumienie, ale z drugiej strony dzięki temu miałem czas na robienie zdjęć.
Druga część koncertu zaczęła się od najlepszych kawałków z Seventeen Seconds… a Play for Today rozruszało publiczność, która przez cały koncert reagowała żywiołowo. Niespodzianką było The Kiss, którego chyba nikt tego wieczoru się nie spodziewał. Po jakimś czasie zagrali Faith… umarłem… w tym amfiteatrze Faith nie miało sobie równych, przygniotło swoim pięknem wszystkie najpiękniejsze chwile, które przeżyłem kilka minut-godzin wcześniej. Naprawdę „nie było już nic … tylko Faith”.
Gdy każdy myślał, że koncert dobiegł końca. Robert powiedział „Talk to me”, po czym zagrał swoje pierwsze kawałki z Three Imaginary Boys. Trzy cudowne godziny w cudownym miejscu. Nic się więcej nie liczyło. Nic nie będzie czymś piękniejszym niż The Cure, naprawdę nic.
Po koncercie udaliśmy się na mały melanż, i tak koło 4.00 położyłem się na karimatce pod katedrą. O godzinie 7.30 obudził mnie 30 stopniowy upał. Poszedłem jeszcze na plażę, po czym ruszyłem z powrotem do Trydentu.
Nie obeszło się bez incydentu, bo nie zdążyłem z przesiadką w Rzymie i na następny pociąg musiałem czekać 8 godzin, była 23, więc przekimałem się na dworcu.
Wróciłem do mojego miejsca pracy spóźniony o jeden dzień, ale całe szczęście bez poważnych konsekwencji.
Przemek Strożek