The Cure dają nam mrok, na jaki czekaliśmy.

Określenie „długo wyczekiwany” nie oddaje w pełni emocji związanych z nowym krążkiem The Cure. „Songs of a Lost World” to album, na który czekano, o którym plotkowano, który był obiecywany, wyczekiwany, wręcz pożądany. Fani The Cure przez szesnaście lat palili świece i modlili się o tą płytę, podczas gdy Robert Smith wielokrotnie przysięgał, że jest „tak bliski ukończenia”. Nowe utwory oczarowały fanów podczas ich światowego tournée – nikt nie narzekał, że materiał wymaga dopracowania. Jednak Smith kontynuował szlify w studiu, obiecując, że efekt końcowy będzie tego wart.

I nie kłamał. „Songs of a Lost World” to triumfalna, pełna mocy epicka opowieść w stylu mrocznego rocka i najlepszy album The Cure od czasów „Disintegration”, na którym Smith sięga do głębi swego pełnego pajęczyn serca, zgłębiając tematykę straty i żałoby w dorosłym życiu. Album rozpoczyna się od słów „To koniec każdej piosenki, którą śpiewamy”, a kończy „Zostawiony sam z niczym, na końcu każdej piosenki”. Między tymi linijkami zanurza się w mrok.

„Songs of a Lost World” to Smith w najburzliwszym emocjonalnie momencie swojego życia. Nagrywający album, opłakując śmierć najbliższych. Można by spodziewać się, że płyta, nad którą pracował tak długo, będzie brzmiała wybiórczo, lecz to żywo pulsująca przestrzenna elegia w stylu space-rock goth. Dziesięć utworów w pięćdziesiąt minut wzbogaconych energicznym brzmieniem całego zespołu. Rozpoczynający album siedmiominutowy utwór „Alone”, podobnie jak na trasie koncertowej, otwiera go, otoczony masywnymi syntezatorami i dramatycznymi uderzeniami perkusji. Smith spogląda na ruiny, nawiedzony przez „duchy wszystkiego, czym byliśmy”.

Album ma narracyjny przepływ, od „Alone” do „Endsong” – bez popowych przerywników czy efemerycznych wstawek. Smith napisał i zaaranżował całość. Produkował i miksował w Walii wraz z Paulem Corkettem, który współprodukował także album „Bloodflowers” z 2000 roku (i był inżynierem dźwięku na „Wild Mood Swings” z 1996 roku). To mroczne, młodzieńcze koszmary rodem z „Pornography” i „Disintegration”, przekształcone w dostrzeganie starości, dochodzenia do siebie po stracie i obserwowania, jak marzenia z czasem się rozpadają. Chłopiec z wyobraźni staje się mężczyzną naznaczonym przez rzeczywistość.

Dwadzieścia lat temu, przy nagrywaniu albumu „The Cure” stali się znów post-punkowym zespołem gitarowym, oszczędzającym na klawiszach, w rytmie podobnym do młodszych grup jak Interpol czy Yeah Yeah Yeahs. Ale na nowej płycie sięgają głębiej niż na „The Cure”, „Bloodflowers” czy słabej „4:13 Dream” z 2008 roku. Życie zatoczyło koło dla kogoś, kto jako dwudziestoparolatek śpiewał „Yesterday I got so old”.

Głos Smitha brzmi mocniej i z większym gniewem, niż można by się spodziewać, a towarzyszy mu zaskakująco mocny dźwięk perkusji, pozwalający mu wydobywać swój anielski wrzask. Obecny The Cure, jak mogli to zaobserwować uczestnicy trasy koncertowej, to „bestia” w czerni, drapieżna i pełna energii. Perkusista Jason Cooper uderza w „Endsong”, dodając do niej wojskowe fanfary. Także gitarzysta Reeves Gabrels – dawniej współpracownik Bowiego z czasów lat dziewięćdziesiątych, zawsze wywołujący kontrowersje – odnajduje swoje miejsce w The Cure, wzbogacając każdy utwór efektownymi solówkami. Wyraźnie słyszalni są również klawiszowiec Roger O’Donnell i oryginalny basista Simon Gallup.

Punktem centralnym płyty jest pożegnanie Smitha z bratem, „I Can Never Say Goodbye”, z ośmionutowym motywem fortepianowym, w którym opłakuje („Coś złowrogiego nadchodzi, aby skraść życie mojego brata”). „And Nothing Is Forever” i „A Fragile Thing” to przejmujące piosenki o miłości, z prośbami o wytrwanie („obiecasz, że będziesz ze mną na końcu”) na tle słodko-gorzkich syntezatorów. „Warsong” buduje napięcie od dronowego brzmienia harmonium po pełne wybuchy, ostrzegając: „Wszystko, co kiedykolwiek poznamy, to gorzkie zakończenie”. Wszystko to prowadzi do „Endsong”, dziesięciominutowego finału, gdzie Smith zastanawia się „Nad tym chłopcem i światem, który nazwał swoim. I będąc na zewnątrz, w ciemności, zastanawiając się, jak się postarzałem”.

„Songs of a Lost World” może być jednym z najdłużej oczekiwanych albumów rockowych w historii. Wypracowanym z typowym dla Smitha lekceważeniem terminów. Można wręcz zastanawiać się, czy Smith nie opóźnił go o rok, aby przebić Axla Rose pod względem długości pracy nad „Chinese Democracy”? Ale teraz to po prostu nowy album The Cure, który spełnia oczekiwania do tego stopnia, że redefiniuje całą ich historię. Smith opłakuje swój stracony świat, ale to jedna z najbardziej urzekających muzycznych przestrzeni, jakie kiedykolwiek stworzył – dźwięk Roberta Smitha, walczącego z ciemnością i do końca.

Recenzja ukazała się w Magazynie Rolling Stone 28 października 2024. Jej autorem jest Bob Sheffield.