To nie będzie tradycyjna recenzja płyty.
Jestem fanem The Cure dość niedługo – bo ledwie od Bloodflowers. Wcześniej jedynym utworem, który kojarzyłem było „Friday I’m in love”. Ale przyszedł rok 2000 i mój przyjaciel Marcin, Kruk z forum.thecure.pl, objawił mi ledwo co wydaną płytę. No i wpadłem.
To były czasy mp3. Wtedy jeszcze nie kupowałem oryginalnych płyt bo byłem „biednym studentem”. Po tym jak wsiąknęły we mnie takie utwory jak Out of this world, Maybe someday, The Last day of summer, czy tytułowy Bloodflowers, The Cure kupiło mnie do cna. Kruk zaopatrzył mnie w całą dyskografię The Cure, łącznie z b-side’ami i różnymi perełkami. To właśnie wtedy poznałem moje ukochane utwory – Chain of flowers i Off to sleep.
Później wpadłem w irca, forum, a po jakimś czasie Pan Redaktor Naczelny zaproponował mi współpracę przy redagowaniu niniejszej strony.
2004 rok – pierwsza nowa płyta The Cure i… ogromny zawód, to były jakieś wrzaski zamiast mojego ulubionego The Cure. Z całej płyty jedynie I don’t know what’s going on spodobało mi się na tyle, że trafiało czasem na moje playlisty.
2008 – 4:13 dream – do tej pory pamiętam jak poleciałem do Londynu i kupiłem 3 single z tej płyty. Mimo tego, że absolutnie mi się nie podobały. Z całej płyty bronił się u mnie tylko jeden utwór – Underneath the stars. Pamiętam, że już wtedy, a także teraz uważałem, że to nowe Plainsong.
A potem był płacz i zgrzytanie zębami.
Szesnaście lat czekałem na kolejną nową płytę. W tym czasie Depeche Mode, mój drugi ulubiony zespół, wydał cztery nowe płyty.
Przez te szesnaście lat było bardzo mało nowej muzyki The Cure – pojawiły się jedynie It can never be the same i Step into the light. Dlatego straciłem nadzieję, że przepiękny A boy I never knew – perełka z trasy 4Tour z roku 2008 kiedykolwiek pojawi się w wersji studyjnej.
Kolejne lata mijały, Robert Smith udzielał kolejnych wywiadów w których niemiłosiernie ściemniał. Gdyby wydał to wszystko co obiecał, to chyba już by nie musiał nagrywać nowych płyt.
Mój brak wiary w to, że The Cure wydadzą nową płytę osiągnął taki poziom, że gdy pisałem relacje z ostatniej trasy, o nowych utworach pisałem „z być może nigdy nie wydanej płyty”. Tak, po 16 latach oczekiwania, straciłem wszelką nadzieję, że krążek ujrzy światło dzienne.
Dlatego 12 września był dla mnie dniem zaskakującym i niezmiernie miłym. To właśnie wtedy przekonaliśmy się, że nowa płyta zostanie jednak wydana. Cała otoczka wydania zasługuje na oddzielne podsumowanie. Mogę tylko napisać, że Robert Smith umie zarówno w tworzenie muzyki jak i oddał się w dobre ręce jeżeli chodzi o promocję. Osobna strona, zwiastuny utworów, zaangażowanie Whatsappa, billboardy w największych miastach. Smith mi osobiście zaimponował, że zaakceptował taką koncepcję promocji.
Po tym długim wstępie, czas na właściwą recenzję:
Alone
Gdy słyszałem ten utwór na koncercie, nie do końca przemawiał do mnie. Bardzo długie intro, przeznaczone na przywitanie się Smitha ze sceną. Owszem, otwierające słowa robiły wrażenie – To koniec wszystkich piosenek, które kiedykolwiek zaśpiewaliśmy, ale prawdę mówiąc, nie wbił mi się za bardzo w pamięć.
Natomiast gdy usłyszałem ten sam utwór w wersji studyjnej, to tak jakbym poznał tę piosenkę od nowa. Przepiękne intro (może nieco przydługie) ale powodujące, że dreszcz emocji przechodzi przez ciało. Gdy wchodzi wokal Smitha, melancholijny, mocny, praktycznie nie zmieniony od Bloodflowers, robi się tylko lepiej.
Nie ukrywam, że zaraz po udostępnieniu, praktycznie nie schodził z Repeat na moim Spotify. Tak, Smith potrafi wybrać utwory, które mają rozpoczynać płytę. Jeżeli chodzi o ostatnie cztery płyty, to tylko Lost z The Cure był słabym openerem.
Alone jest przepięknym utworem – takim, po którym zacząłem wierzyć, że to jest TEN album, powrót do piękna, do bolesnej radości, którą ostatnio odczuwałem przy Bloodflowers.
And Nothing is Forever
Do momentu wydanie płyty, to był mój numer 1 z tej płyty. Utwór, który swoim smutkiem, ale takim, który powoduje katharsis, wbijał się we mnie od pierwszych chwil gdy go usłyszałem. Słowa, które szybko wbijają się w pamięć. Pasja Smitha, która nie pozwala przejść obojętnie.
Wersja płytowa – jest mimo wszystko jeszcze lepsza niż koncertowa. Ciary przechodzą. Ciało całe reaguje, bardzo bardzo pozytywnie. Wokal Smitha podwojony w tle – miodzio. Przepiękne klawisze, które od czasu do czasu dość mocno wybijają się na pierwszy plan. Może troszeczkę bym wyeksponował wokal, bo czasami ta ściana dźwięku jest aż przytłaczająca. No i outro, gdzie Smith wydaje się prawie szeptać do ucha.
A Fragile Thing
Jeżeli chodzi o warstwę muzyczną, to jest dla mnie najbardziej Wishowy utwór z całej płyty. Jeżeli chodzi o słowa, mam skojarzenia z There is no if… Ponownie, wersja live nie zrobiła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Nie słyszałem tego utworu na żywo, a tylko z tego co było dostępne na Youtube.
Gdy pierwszy raz usłyszałem wersję studyjną, stwierdziłem, że nie ma takiej mocy jak Alone. Owszem, przyjemnie się słucha, bardzo szybko wchodzi do głowy, ale to nie te same emocje co przy utworze otwierającym płytę. Dobry, radiowy singiel. Bardzo fajna perkusja na początku, później coraz więcej instrumentów – naprawdę solidny kawałek. Tu też robotę robią podwojone wokale Smitha. Taka drobnostka, a cieszy.
Warsong
Pierwsze zaskoczenie. Po bardzo nietypowym początku – bardzo mi się kojarzącym z Untitled, reszta jakby skądś znana. Ten utwór jakoś najbardziej mi się kojarzy z powrotem do płyty The Cure. Przesterowane gitary, mnóstwo dźwięków. Jestem ciekaw, czy będzie wykonywany na koncertach, bo na pierwszy rzut ucha mam wątpliwości czy to się uda. Jak na razie nie jest to mój faworyt, a wręcz przeciwnie, na razie jest to kandydat do pomijania.
Drone:Nodrone
Tu również mam mieszane uczucia. Część dźwięków bardzo mi się podoba, ale w ogólnym rozrachunku jest to The Cure drapieżne, agresywne, takie dobre na wysiłkowy trening na siłowni, albo na dość szybki bieg.
I Can Never Say Goodbye
Ten utwór chyba już na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Do momentu wydania – numer 2 na mojej liście nowych piosenek. No i w dodatku – byłem w Krakowie, gdy Smith zaśpiewał nam na żywo po raz pierwszy.
Jest to utwór naładowany mnóstwem emocji.
Wersja płytowa rozpoczyna się pomrukiem burzy i pięknymi klawiszami. Kolejne warstwy odsłaniają się i jest jakby coraz piękniej. Jest to kawałek bardzo w stylu Maybe Someday, czy The Last Day of Summer.
All I Ever Am
Powrót dźwięków, którymi Smith mnie zauroczył. Bardzo dobry utwór, powiedziałbym nawet, że nadający się do radia. To jest The Cure na które czekałem.
Endsong
Do momentu wydania płyty był to najmniej przeze mnie lubiany nowy utwór. Słyszałem na żywo i podobnie jak Alone, nie zrobił na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia. Poza tym, na koncertach wskazywał, że główny zestaw się kończy, więc zapowiadał zbliżający się koniec koncertu.
Tutaj również ocena jest bardzo mocno obniżona ze względu na to, że kończy płytę. Przy czym są momenty – na przykład powtarzający się motyw gitarowy bardzo mocno daje radę. Czuję, że im więcej razy będę słyszał ten utwór – tym bardziej go polubię.
Podsumowując:
Nie wiem dlaczego ale mam wrażenie, że to mieszanka wszystkiego co najlepsze z trzech ostatnich akceptowanych przeze mnie płyt, czyli Disintegration, Wish i Bloodflowers. Z lekką domieszką hałasu, drapieżności i brudu The Cure – czyli czegoś, co nie podoba mi się.
Jest to recenzja pisana „na gorąco”, najprawdopodobniej po przesłuchaniu 10, 20, czy 30 razy będę miał inne wrażenia.
Dla mnie najważniejsze jest to, że owszem, chcę posłuchać tej płyty jeszcze -naście lub -dziesiąt razy.
Czy jest to płyta na którą czekałem? Jeszcze jak!
Czy to najlepsza płyta The Cure? Nie sądzę.
Czy porusza mnie? Jak najbardziej.
Czy zasługuje na 5*? Nie wiem, ale ze względu na to, że myślę, że to ich ostatnia płyta – właśnie taką ocenę wystawiam.
Czy chcę więcej? Jeżeli przynajmniej takiej jakości jak ta płyta – jeszcze jak!
JACEK BRZOZOWSKI