To był już trzeci pobyt załogi Roberta Smitha w naszym kraju. Zarazem pierwszy dwuetapowy, do czego z pewnością zachęciły muzyków wcześniejsze polskie wizyty (1996 Katowice i 2000 Łódź), należące przecież do długo rozpamiętywanych wydarzeń.
Tak naprawdę oba polskie koncerty The Cure świetnie się ze sobą uzupełniały i w gruncie rzeczy najlepiej było zobaczyć i jeden, i drugi. W Warszawie pierwsza. zasadnicza część występu została „obudowana” materiałem z Disintegration (na otwarcie Plainsong, na zamknięcie Disintegration, a w środku między innymi Prayers For Rain i Fascination Street). W Katowicach dostaliśmy analogiczną układankę z albumu Wish (na początek Tape przechodzący w Open, w finale End, a gdzieś pośrodku A Lerter To Elise i To Wish Impossible Things). Oczywiście takie hity jak Pictures Of You, Lullaby, Lovesong i From The Edge Of The Deep Green Sea zostały powtórzone. I bardzo dobrze, bo bez nich trudno wyobrazić sobie pełnometrażowy koncert The Cure. Swietnie wypadły tez energetyczne i porywające Push, Inbetween Days i One Hundred Years. Pojawiły się równiez dwa nowe utwory (Please Project i A Boy I Never Knew) zapowiadające najnowsze wydawnictwo zespołu 4:13 (premiera w maju).
Ale tak naprawdę to był dopiero początek. Trzecią godzinę obu koncertów otworzyły nieśmiertelne kompozycje z Seventeen Seconds: At Night. Play For Today (w tym ostatnim fani dziarsko odśpiewali słynny hymn cure’owców!) zdecydowanie zmierzające do najbardziej kultowego numeru grupy A Forest. Ostatnią, bisową część każdego show stanowiła niezwykle energetyczna wiązanka punkrockowych hitów z początków kariery: Fire In Cairo (tylko Spodek). Boys Don’t Cry, 10:15 Saturday Night. Grinding Halt. Jumping Someone Else’s Train, Killing An Arab.
Wystąpili w kwartecie (Robert, Simon, Porl i Jason), w którym nie ma juz miejsca na żadne instrumenty klawiszowe. Wszelkie syntezatory poszły w odstawkę! Dlatego dzisiejsze brzmienie The Cure tak mocno różni się od tego sprzed kilku lat jest surowe w swojej bezkompromisowości, a gitarzysta Pod Thompson ma pełne ręce roboty (często gra za dwóch, wykonując na gitarze partie usuniętego z zespołu klawiszowca Rogera O’Donnella). Dlatego wiele interpretacji znanych przecież do bólu utworów brzmi teraz zaskakująco i świeżo. I okazuje się, że sprawiają one dużo radości nie tylko publiczności. Widać co było szczególnie dobrze pod sarną sceną, kiedy na twarzy zawsze poważnego Gallupa po trzech godzinach wreszcie zagościł uśmiech.
W Spodku nagłośnienie było lepsze, publiczność bardziej oddana, muzycy chyba w nieco lepszej formie, ale repertuar zaprezentowany na Torwarze doprawdy trudno było przebić. Bo tylko w Warszawie zabrzmiały „gwoździe” z Pomography: A Strange Day, The Figurehead i The Hanging Garden. Za to w Katowicach zdarliśmy gardła podczas Shake Dog Shake, How Beautiful You Are i Three Imaginary Boys. Trochę mało? Miało sie ochotę na Faith? Moze następnym razem…