Walentynkowe Bloodflowers

14 lutego 2000 roku ukazał się album Bloodflowers. Robert Smith powiedział wtedy: „Gdyby ktoś spytał się mnie o to dokładnie rok temu odpowiedziałbym, że absolutnie nie ma takiej możliwości bym jeszcze cokolwiek nagrał z The Cure po tym albumie. I tak naprawdę się czułem. Ale jeśli za rok będziemy nadal dobrymi przyjaciółmi, to jest duże prawdopodobieństwo, że nagramy następny album. Ale głowy za to nie dam. Jeśli ’Wild Mood Swings’ miałby być ostatnim albumem The Cure to nie byłbym najszczęśliwszy, ponieważ nie brzmi on odpowiednio jak na ostatni album The Cure. Z kolei ’Bloodflowers’ brzmi tak jak ostatni album The Cure brzmieć powinien.”

A jak fani tuż po premierze odbierali ten „pożegnalny” album The Cure? Zaglądamy ponownie do naszego archiwum…

Tomek Gruszczyński: Ave Wszystkim! Miałem okazje przesłuchać już wielokrotnie całej nowej płytki naszego ukochanego zespołu Lekarstwo i Pana Kowalskiego w wersji japońskiej, tj. z bonus trackiem Coming Up. Pragnę Wszystkim Wam zatem przekazać wiadomość. Płyta jest znakomita (nie… to za mało powiedziane – jest ZAJEBISTA!!!! – sorry za wyrażenie). Porównywać ją można do tak wspaniałych dziel jak Pornografia czy Dezintegracja. Ma swój wspaniały klimat (jak zwykle inny niż na poprzednich płytach, ale caly czas bardzo Cure’owski, a nawet najbardziej Cure’owski jaki można sobie tylko wyobrazić). Ciężko jest słowami opisać, to co się w sercu czuje, gdy czekało się na nowa płytę prawie 4 lata, a nawet śmiem zaryzykować, że prawie 8 lat od Wish’a. Ludzie, po prostu to, co jest na płycie wymiata wszystko!!!Klimat jest bardzo nostalgiczny, przygnębiający, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę dekadenckie teksty śpiewane przez Roberta. Jak pisał Maciek, pierwszy utwór nie jest bardzo podobny do Plainsong, ale jeśli chodzi o mnie to dopatrywałbym się w OOTW czegoś z tej melodii (na pewno po specyficznym sposobieotwarcia płyty). Nie tylko otwarcie jest tu ważne, bo płyta ujęta jest w znakomita klamrę i zamknięta jest utworkiem Cure chyba najlepszym w ogóle, a mianowicie Bloodflowers!!! Większość utworów jest raczej bardziej akustyczna i dźwięczna, chociaż nie brakuje tu utworów ostrzejszych i elektronicznych (39, Coming Up – trochę podobne do Wrong Number). Druga pieśń to długi Watching Me Fall, którą ja pokuszę się porównać z From The Edge… A w środku chyba najpiękniejsza ballada Cure There is No If…, smutna opowieść o świecie – Where the Birds Always Sing, 39 – utwór o wypaleniu się Roberta (to tylko jego słowa, z którymi nie można się oczywiście zgodzić). Płyta, jak mówiłem, jest wspaniale dołująca, a to za przyczyna tekstów, w których dominują wyrażenia: never, nothing, no, die, etc. – wiecie o co chodzi :).To tyle na temat wrażeń z Bloodflowers, którymi chciałem się nieudolnie z Wamipodzielić. Nie da się słowami wypowiedzieć tego, co czuje się po przesłuchiwaniupłyty ukochanej grupy. Warto było czekać tyle lat (nawet 10 od Dezintegracji,jeśli ktoś się uprze) i mieć tak cudowne przeżycia przeszywające serce do głębi.dla mnie to płyta stulecia!!!

Robert Przybyłek: To bardzo gorące słowa. Od jakiegoś czasu śledzę tę stronę, i tak jak i Wy nie mogłem się doczekać nowej płyty Roberta & s-ki. Jest 14 luty, około 1 w nocy. Właśnie skończyłem słuchać po raz pierwszy nowej propozycji Roberta (cóż premiera premierą, ale są w Gdyni sklepy, gdzie płyta leżała na półce już 13 – znowu szczęśliwy!) Pierwsze wrażenie było dość dziwne. Znałem tylko jeden utwór, The Last… I to było to! Stara, ale jakże znana gitara, i ten specyficzny klimat nie do osiągnięcia przez innych twórców (swoją drogą czemu nie wyszedł na singlu???).Płyta nie jest lekka, powiem więcej : jest ciężka. Na pewno nie trafi do miłośników „skocznych rytmów”, być może nie spodoba się w Stanach, być może nie kupi jej ileś tam milionów ludzi… ale co z tego? Jest , w końcu po tylu latach oczekiwań. Dla mnie to było 8 lat, bo mimo iż „Wild..” miało niezłe fragmenty, to jako całość nie przemawia do mnie zbytnio. Dość wynurzeń o przeszłości.No 1. – fajowy początek płyty, może uśpić, ale to tylko chwila, No 2 – (właśnie znowu mi leci w słuchawkach), coś niepokojącego jest w tej gitarze (echa The Kiss?) i kto to gra??? Jest to trochępodobne do „From..” lecz ma chyba i inne konotacje (co powiecie na „długi” śpiew a’la „Prayers..” z „Entreat”?.No 3. – gitara początkowo zadziwiająco podobna do No 5, potem już inaczej, jeszcze nie wiem do czego to porównać? A może nie ma takiej potrzeby? No 4 – nie patrząc na pudełko można rozpoznać, że ten kawałek ma/miał znaleźć się na singlu. Chyba najbardziej „przystępny”. Moje pierwsze skojarzenie – coś jakby „Strange…” z Wild…, tyle że o niebo lepsze. Chodzi mi nie tyle o klimat, co o rolę na płycie – do posłuchania dla szerszych mas.No 5. – zarąbisty kawałek. Klimat jak za starych dobrych czasów. w tym momencie myślę, że może to być największy przebój na płycie (choć nie musi to oznaczać najlepszego utworu). Coś takiego czułem jakieś 9 lat temu, po pierwszym przesłuchaniu „Achtung Baby” U2 (moja druga pasja) a numer nazywał się „One” (to taka dygresja)No 6. – piękno!!! To te same fantastyczne wyznania (Trust, A Night Like This, One More Time) tylko trochę inaczej podane, ale przecież jest już rok 2000. Może tylko chciałoby się, aby trwało to dłużej i może… rozwinęło się (trochę perkusji, gitar przez jakieś następne kilka minut, troczę ostrzej, ale przecież tak miało być)No 7. to nowoczesne opakowanie dania firmowego, a jeżeli ktoś ma wątpliwości, to niech posłucha jak chodzi gitara (dla mnie to coś w temacie „The same…”No 8. – dziwny początek, fajowo wchodzący bas, perkusja… i mamy chyba najostrzejszy na tej płycie numerek (Never Enough? Cut? End? – ktoś się mocno postarał z tą gitarą – jakby grał Porl). Skłaniam się ku „Cut” – podobna niepokojąca solówka – naprawdę nieżle brzmi, ciekawe jak to będzie brzmieć na żywo w Łodzi? Na pewno zajebiście!No i koniec. Cure zawsze (no może prawie: vide „Wild..”) kończyło płyty w taki sposób, że nie było dyskusji – to musiał być ten utwór. Do dziś gdy słucham zakończeń 17 seconds, Faith, Kiss me, Wish a zwłaszcza Pornography przechodzą mnie ciary i długo nie mogę dojść do siebie. I coś czuję,że z Bloodflowers będzie podobnie. Słucham tego dopiero drugi raz a już wiem, że brzmi to tak jakby miała to być nie ostatnia piosenka na płycie, ale ostatni ich numer w ogóle (mam nadziejęże tak nie będzie!). Klimat Pornography, ekspresja End. Nie wyobrażam sobie jak na japońskiej wersji po tym jaszcze coś może być?! Przecież to nagranie to jak zero absolutne, po nim NIE MOŻE nic być!Wiem, wcale się nie znamy, ale w tym momencie i tej porze dnia (a raczej nocy) jesteście chyba nielicznymi, do których coś mogę napisać. A napisać musiałem. Poza tym wiem, że mnie zrozumiecie, na waszych ustach nie pojawi się uśmiech politowania, bo wiem że być może w tej chwili przeżywacie dokładnie to samo. Myślę że się jeszcze odezwę, ale chcę żeby ta recenzja pisana na gorąco, ze słuchawkami na uszach (jak to zabrzmi z głośników???) opuściła mnie już teraz. Następne wrażenia nie będą tak świeże. Mam nadzieję że udało mi się uchwycić w słowach uczucia, które targają mną około 2 w nocy 14 lutego, pierwszego dnia ery Bloodflowers.

Prosper Biernacki (Kraków): Mam już od tygodnia japońską wersję (10 kawałków) Bloodflowers. Posłuchałem nowego Kjura i….Za pierwszym razem – rozczarowanie, brak pomysłów, uboga aranżacja, mało instrumentów (albo mam kiepskie ucho albo naprawdę nie pojawia się tu w ogóle żaden instrument dęty), nie usłyszałem też nic ciekawego zagranego na basie, co zawsze było specjalnością niejakiego Simona G. (jak np.w Fascination street, Fight). Perkusja która też zazwyczaj „grała” (vide np. Icing Sugar, Just like heaven, From the edge…) Tu po prostu bas i perkusja służą jako składniki normalnej sekcji rytmicznej. Nic więcej.”Out of This World ” jest nijaki, „Watching Me Fall” to jakby „Carnage visors” sprzed lat, „Bloodflowers” przypomina „Closedown”. Nie dziwię się, że „Coming Up” nie znalazło się na europejskiej wersji albumu. Japończycy są cierpliwi i jako? przetrzymają, dla moich uszu to się nie nadaje. „The last day..” jest kontynuacją „A letter to Elise” i nawet da się słuchać. Najlepszy kawałek to chyba „Where The Birds Always Sing”. Może jeszcze pisząc „39” R.S. trochę się wysilił (w końcu to jego urodzinowa piosenka…). Całość płyty wygląda tak jakby starsi panowie kjurowcy (tak, tak, to już nie chłopcy) spotkali się na kilka dni i zrobili sobie jam session i grali to co im tylko do głowy przyszło.Drugie, trzecie…dziesiąte słuchanie (w końcu jako miłośnik The Cure muszę się katować tym co jest. Bo co miałbym innego zrobić? Czekać kolejne 4 lata?)W końcu zaczynam słyszeć to co ukryte. Finezyjną grę basu, typowo kjurowe gitary, subtelny fortepian. Wsłuchuję się w teksty. Nie jest źle. Właściwie jest bardzo źle i przygnębiająco ale o to chodzi. Wciąga. „Watching…” ma tylko 11 minut! Bębny w „Bloodflowers” są powalające, bas nie gra wprawdzie pierwszoplanowej roli ale słychać, że ma coś jeszcze do powiedzenia. Bardzo spodobał mi się „Maybe Someday..”, a „There Is No If…” może nawet będzie się nadawać na kolejny singiel.Pozdrawiam Roberta i spółkę licząc, że nagranie kolejnej płyty nie potrwa znów 4 czy 5 lat. Pozdrawiam autora i czytelników tej strony w internecie mając nadzieję, że zobaczymy się niebawem w Łodzi

Julita: Ponieważ data 14 luty to dla mnie dwa święta na raz – „Bloodflowers” i Walentynki, trzeba było zasmakować każdego z nich. Wybiegłam z pracy ze swoim zakochanym prosto do Teatru Buffo na „Scenariusz dla trzech aktorów”. Nie mogłam jednak usiedzieć. Zamiast kosztować intelektualnych doznań ja wciąż wyobrażałam sobie siebie z gorącą, nowiutką płytą The Cure w dłoniach. Wysiedziałam te 1,5 godziny i na pytanie „Gdzie teraz Ty mnie zabierasz” odparłam: „Do EMPIKU”, sądząc, że w tak prestiżowym i wydawałoby się dobrze zaopatrzonym megastorze na pewno nabędę rzecz dnia. Wpadliśmy do EMPIKU przy Nowym Świecie i okazało się że niestety nie dostaniemy „Bloodflowers” ponieważ „było tylko 10 sztuk”. Zadzwoniliśmy więc do EMPIKU w Galerii Centrum, ale tam też niestety nie było płyty dnia. Zwiedziliśmy jeszcze DIGITAL i sklep przy Placu Zbawiciela – niestety bezskutecznie. W tym momencie zwątpiłam w sprawność polskiego rynku fonograficznego, pojechałam do domu, wyjęłam piracką płytę „Bloodflowers” (co prawda nie za perfekcyjną jakościowo, ale dodatkowo z „Coming Up”, którego to utworu nie ma na europejskim oryginale) i zanurzyłam się w najwspanialszą muzykę końca wieku stworzoną przez fenomenalny zespół The Cure. Cała płyta to jeden nostalgiczny, nastrojowy i stworzony z emocji utwór. Już pierwszy kawałek „Out of This World” wprowadza w atmosferę, która nie zmienia się zasadniczo do końca (nawet najbardziej radiowy „Maybe Someday” nie odstaje zasadniczo od pozostałych). „Watching Me Fall” czy „Bloodflowers” oczywiście zwalają z nóg, ale chyba dlatego, że jestem kobietą uważam, że nowa „Lovesong” pod tytułem „There Is No If” jest bezkonkurencyjna. Jak na 40 urodziny Robert sprawił sobie świetny prezent wydając „Bloodflowers”, na której muzyka (tak jak on) jest dojrzała i wspaniała. Niektórzy twierdzą, że „Bloodflowers” doskonale nadaje się na pożegnalną płytę The Cure, ale ona po prostu żegna tylko XX wiek.

Michał Tomaszewski: Zastanawiam się czy rzeczywiście można porównywać „Bloodflowers” z „Disintegration” i „Pornography”. Chyba tylko pod względem tekstów i (po kilkukrotnym wysłuchaniu) klimatu, bo na pewno nie z dawnym, wyraźnym brzmieniem perkusji i głębokim, monumentalnym basem przetrącanym dynamiczną (jak mi tego brakuje!) gitarą Porla. Przesyt elektroniki i efektów czyni z „Bloodflowers” niestety jedynie wypadkową pastelowego WMS i ukochanego albumu A.D. 1989. Nie ma co silić się na zestawianie „From the Edge…” z „Watching Me Fall” i spierać się czy „OOTW” jest cudowniejszy od „Plainsong”. Te utwory są tak różne… Cieszmy się, że nie dostaliśmy w prezencie „Mixed up vol. II extended edition” lub innej nijakiej składanki.Rozkoszujmy się liryzmem „There Is No If…”, słodką melancholią „Out of This World”, głębią „The Loudest Sound” i, hmm…,jednak doskonałym, melanżem smutku, żalu, strachu i tęsknoty końcowego „Bloodflowers”. 7 lat; przecież nie mógłbym ich nie kochać! Gorąco dziękuję i pozdrawiam wszystkich autorów strony oraz pozostałych fanów jedynego, przyznacie, w swoim rodzaju The Cure.

Michał Pawelec: Jestem wielbicielem The Cure już od… o, cholera!, od 15 lat. Znam ich muzykę na pamięć, a zespół uważam za najlepszy i najciekawszy w ostatnich dwóch dekadach. Dziś jednak z racji swego mocno podeszłego wieku (prawie trzy krzyżyki) jestem wobec nich bardzo wymagający. Ta recenzja może jest trochę przydługa, ale mam nadzieję, że was nie zanudzę.Kiedy docierały do mnie kolejne wiadomości o nowych nagraniach Cure, wydawało mi się, że będzie to wreszcie płyta, o jakiej marzyłem od lat. Ciężka, ostra, zawierająca długie, powalające swym brzmieniem utwory. Dla mnie to, co najlepsze w Cure, to klimaty bliskie płycie „Pornography” czy utworom takim, jak”The Kiss”, „Icing Sugar”, „Open”, „End” i „Club America’. Kiedy więc za pierwszym razem przesłuchiwałem „Bloodflowers”, targały mną mieszane uczucia. Ale po kolejnych kilkunastu „sesjach” nieco się uspokoiłem. Tak zresztą jest z każdą płytą The Cure, czyż nie?…Moje oczekiwania spełnia przede wszystkim wspaniały „Watching Me Fall”, który po dwudziestym chyba przesłuchaniu uznałem za najlepszy na krążku. Tu jest wszystko, za co kocha się ten zespół. Agresywnie jazgoczące gitary, świetna, hipnotyczna linia basu i ta niesamowita dramaturgia w głosie Smitha. Podczas ostatniego internetowego koncertu w Londynie ten utwór został zagrany jeszcze potężniej niż na płycie (bardziej słyszalna gra Gallupa) i był jednym z najlepszych momentów występu. Mam nadzieję, że w Łodzi nie będzie gorzej.Utwór tytułowy to ewidentny kandydat na nowy „cure classic”, który stanie w jednym rzędzie z „Figurehead”, „Faith” i „A Forest”. To kompozycja złożona ze znanych nam już dobrze elementów, ale i tak jest porywająca. Zwracają uwagę świetne bębny – brawo producenci: RS i PC!. „Bloodflowers” idealnie pasuje na zakończenie płyty.”There Is No If” – no cóż, nie ma co się rozwodzić – takie piosenki potrafi pisać tylko Robert Smith. To jedna z piękniejszych chwil na płycie. Z tego może nawet być „przebój” na miarę „Love Song”, choć absolutnie mi zwisa, czy nim będzie, czy nie będzie.Równie dobrze słucha się „The Loudest Sound”, mimo że główna partia gitary ociera się o autoplagiat („Burn”!). Bardzo „nadmorski” nastrój, sugeruje go zresztą zdjęcie we wkładce do płyty. Pieśni tej bardzo niewiele brakuje do leżącego na tej samej półce „Jupiter Crush”, jednego z moich ulubionych utworów The Cure.Kolejne to bardzo akustyczne „Out Of This World”, „Where The Birds…”, i „The Last Day Of Summer” – nie wiem, który z nich bardziej mi się podoba. Każdy ma w sobie ten specyficzny nastrój, który nie pozwala się od nich uwolnić. Tu trzeba przyznać, że bardzo sumiennie spełnia swe obowiązki Roger O’Donnell. Jego partie klawiszowe to prawdziwa ozdoba zwłaszcza dwóch pierwszych utworów. A za partię gitary prowadzącej Smitha w „The Last Day Of Summer” dałbym się pokrajać. Tak gra tylko on!Obraz tej płyty psuje niestety oczywisty knot, którym jest „39”. Jakby to powiedział Dariusz Szpakowski – pomysł może był i dobry, ale wykonanie tragiczne. Ten kawałek jest zdecydowanie niedopracowany, nie trzyma się kupy. Robi wrażenie wymęczonego i jest męczący podczas słuchania. Gitara sobie, bas sobie i klawisze sobie, brrr… . Także tekst RS chyba pisał po pijanemu, bo wciąż powtarza tutaj właściwie tylko trzy lekko banalne linijki. Zdecydowana skucha, Panie Smith…Niewiele lepiej wypada „Maybe Someday”. W tej piosence zdecydowanie przydałoby się więcej dynamiki, a gitara rytmiczna brzmi, jakby była nagrywana w garażu przez jakiś czeski zespół na początku lat 80-tych. Jeśli było to zamierzone, to był to raczej głupawy pomysł. Aha, jeszcze jedno: czy partia klawiszy nie przypomina wam Banana z Kultu grającego na waltorni?Na szczęście obydwa utwory sporo zyskują grane na żywo, o czym przekonałem się oglądając wspomniany bardzo dobry występ w klubie Astoria. A propos – trasa zapowiada się wspaniale. Właśnie gdzieś wyczytałem, że nigdy jeszcze zespół tak intensywnie nie przygotowywał się do tournee. Czekam z niecierpliwością…Cóż, wydaje się, że Smith & Co. prochu już nie wymyślą, ale pewnie nikt tego od nich już nie wymaga. Brzmienia, zwroty melodyczne i teksty w większości są na tej płycie takie, jakie już od dawna wszyscy znamy. Oczywiście znowu zostały one podane z wdziękiem i klasą, ale płyta na pewno specjalnie nie zaskakuje. „Bloodflowers” jest też trochę za krótka. Niby trwa godzinę, ale już chyba wszyscy przyzwyczailiśmy się do co najmniej 12-14 kompozycji na każdej płycie The Cure. Ale może za bardzo narzekam…Najważniejsze miejsce na mojej półce z napisem The Cure zajmuje „Pornography” – nowa płyta wyląduje zaraz za nią w towarzystwie „17 Seconds”, „Kiss Me..”, „Disintegration” i „Wish”. Bo wbrew temu, co mówi RS – „Bloodflowers” nie jest najlepszym albumem The Cure. Jednak generalnie jestem z niego bardzo zadowolony. Po „Wild Mood Swings” mogło być dużo gorzej, nie? Dzięki za chwilę uwagi i pozdrawiam.

Marcin Marszałek: Co można powiedzieć o płycie na którą się czekało 4 lata? Czy można chłodnym okiem spojrzeć na rzecz, która spowodowała, że ostatnie tygodnie były tylko odliczaniem dni do 14 lutego? Na początku zawsze jest zaskoczenie. Nie tak sobie wyobrażaliśmy nową propozycję The Cure. Potem po kilkukrotnym wysłuchaniu albumu przychodzi czas na refleksję i ocenę tego co usłyszeliśmy. Bloodflowers to bardzo „trudna” płyta. Musiałem ją przesłuchać kilkanaście razy, żeby móc cokolwiek o niej napisać. Pierwsze co można zauważyć jeszcze przed włożeniem CD do odtwarzacza to… to, że znajduje się na niej tylko 9 utworów. To dziwne zważywszy na to, że The Cure przyzwyczaiło nas ostatnimi czasy do kilkunastu utworów i prawie 70 minut muzyki na każdej z płyt.Zaczyna się… płytę otwiera Out Of This World akustyczna gitara Smitha przypomina mi klimaty Wild Mood Swings.”Gdy spojrzymy kiedyś na to wszystko z perspektywy (…) Zastanawiam się czy będziemy jeszcze pamiętać jakie to uczucie być naprawdę żywym” Po takim rozpoczęciu chyba jest już jasne jak ta płyta będzie wyglądać. Fajna, taka „zawodząca” gitara wprowadza w niezwykły nastrój… no i te klawisze O’Donnella, taka improwizacja… to tak jakby Roger na chwilę przysnął i obudził się już w trakcie nagrywania utworu. Efekt? Bardzo fajny początek płyty.Jeszcze ponad rok temu Smith mówił o Watching Me Fall, że jest to chyba najbardziej „awanturniczy” utwór jaki kiedykolwiek nagrali. Może i tak jest ale ponad 11 minut tego utworu trochę mnie męczy. Kończy go przeraźliwe Faaaaaaaall!!! Smitha. Wreszcie zaczyna się Where The Birds Always Sing to jedyny utwór z tej płyty, który jest dla mnie w 100 % premierowy. Resztę słyszałem dzięki tzw. „przeciekom internetowym” oraz oglądając koncert z londyńskiej Astorii. Też nie za bardzo do mnie trafia. Może jest to spowodowane tym, że już czekam na kolejne utwory na płycie… trzymając wkładkę z CD w ręku czekam na Maybe Someday, The Last Day Of Summer i There Is No If… Mimo, że pierwszego z nich słuchałem już wielokrotnie po raz kolejny podkręcam „volume”. Może i jest to „rozrywkowy” kawałek ale ja lubię tę „wesołość” w The Cure i nie sądzę, że utwory w stylu „Friday I’m In Love” to ten „nie prawdziwy” The Cure. To dobrze, że potrafią nagrywać różne piosenki. Można je wtedy mieszać w zależności od nastroju. The Last Day Of Summer – ciekawe jak to się stało, że ukazał się na singlu promocyjnym tylko w Polsce? Nigdzie indziej! W sumie bardzo dobry wybór. To utwór zbliżony do tego na co wszyscy u nas czekali. Taki powrót do Disintegration. Piękna, łagodna solówka i wspaniałe klawisze O’Donnella. There Is No If… – „Przykryłaś swymi dłońmi moje błyszczące oczy a ja patrzyłem na krople deszczu spływające po Twych palcach” – kto inny jak nie Smith potrafi napisać takie wyznania? Kolejny utwór, który zostanie w pamięci na zawsze. Numer osiem czyli The Loudest Sound na początku skojarzył mi się trochę z Treasure pewnie za sprawą perkusji, która w obu utworach gra pierwszoplanową rolę ale w tym akurat utworze wypada o wiele lepiej. Wciąga… Znowu ta gitara Smitha… znowu ten nastrój… znowu ten The Cure! Następny utwór to 39 i szczerze mówiąc wolałbym, żeby go na tej płycie nie było. Smith śpiewa o tym, że w wieku 39 lat prawie wygasł, że wykorzystał już wszystko. Powiedział to co już miał do powiedzenia. Kiedy ja czekam na kolejne płyty The Cure! A czy prawie się wpalił? Zamykający płytę Bloodflowers absolutnie temu przeczy! To jeden z najlepszych utworów The Cure jaki nagrali. Trudno opisać co czuję za każdym razem kiedy słucham tego kawałka. Wszystko zamiera… i nic co jest istotne się nie liczy. „Nasz sen zbliża się do końca, a te kwiaty zwiędną na zawsze… nasze kwiaty miłości… kwiaty w kolorze… krwi” Jedyne w swoim rodzaju zakończenie płyty. Bardzo dobrej płyty. Niektórzy porównują ją do Pornography i Disintegration. Może? Ale chyba nie da się porównać ze sobą żadnej z płyt The Cure? Każdej towarzyszyły inne przeżycia i wokół nas działo się za każdym razem coś zupełnie innego… Warto było czekać na Bloodflowers…

Wojtek Trzciński: Muzyki spod znaku zimnej i nowej fali słucham od kilku lat. Co jakiś czas nadchodzi pora, gdy odkrywam coś mi kompletnie nieznanego i przeżywam, zawsze ten niezapomniany dreszcz emocji i radości. Jak łatwo się domyślić odkrywanie to polega na odgrzebywaniu rzeczy starych, głownie z niezapomnianych lat 80. Dlatego też z duża niecierpliwością czekałem na nową płytę The Cure. „Wild mood swings”, nie ukrywam rozczarowało mnie, „Wish” również jakoś do mnie nie trafiał. Praktycznie działalność tej kapeli kończyła się dla mnie na Disintegration. Nadzieje, jakie pokładałem w tej płycie były więc ogromne. Muszę przyznać nie rozczarowałem się. Najpierw, może zabrzmi to naiwnie, zafascynował mnie sam tytuł płyty. Niby to nic nie znaczy, ale Bloodflowers ma w sobie tę magię słów. Później przyszła pora na piątkowy wieczór kilka piw i… dźwięk „the last day of summer” osłyszany w samochodzie mojego kumpla. Bez wątpienia to było to ! Charakterystyczna gitara, gdzieś w dali, może ciut za cicho pulsujący bas i jeden jedyny w sobie wokal Roberta Smitha. Muszę przyznać, że słuchając tego utworu, szczególnie w momentach gitarowych solówek czułem jak po plecach przebiegają mi tysiące mrówek. Później minęło trochę czasu i wreszcie tydzień po premierze trzymałem w swych rękach płytę.Od razu urzekł mnie pierwszy kawałek. W sumie wraz z „the last…”, „Where the birds…” oraz z „The laudest sound” tworzą całość kojarzącą się niezwykle z dezintegracją. Bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie również niepokojący i dosyć ciężki „Watching me fall” Dla mnie to bez wątpienia najlepszy utwór na całej płycie. Ma w sobie dużo stłumionej olbrzymiej wręcz energii. Niewiele gorzej prezentuje się utwór tytułowy. Wspaniale zamyka płytę, a pulsujące w głębi bębny, brzmią po prostu rewelacyjnie. Melancholią trąca „there is no if..”, tyle, że jak dla mnie jest za krótki. Nieco spójność albumu psuje „Maybe someday”, choć przyznam, iż wpada w ucho i być może odniesie komercyjny sukces. Można go posłuchać i może się podobać, tyle że nie w towarzystwie wcześniej wspominanych utworów. Jedyną piosenką (jak to banalnie brzmi w odniesieniu do Cure), która mnie męczy i po prosu nie podoba mi się jest „39”. Nie wiem nie trafia do mnie kompletnie. Płyta ma w sobie również wady. Brak na niej zdecydowanie powiewu świeżości, jaki czuło się słuchając „Disintegration” w zestawieniu z „Pornography”. Również bas Simona Gallupa nie jest tak słyszalny jak wcześniejszych wydawnictwach. Wreszcie płyta mogłaby być trochę dłuższa. Mimo to miło też jest posłuchać dzieła brzmiącego tak autentycznie i sentymentalnie, w momencie, gdy nikt już tak nie gra.PS 1 Szkoda że tej płyty nie doczekał Tomasz Beksiński, na pewno spodobałaby się mu.PS 2 Do zobaczenia w Łodzi.

Clare: BLOODFLOWERS… nowy album… nowe życie…Jest niczym czerwone wino, którego nie można przestać pić… Im więcej, tym bardziej nie można tego uczynić. Każdy utwór napełnia czarę od nowa, więc piję i piję… i wciąż od nowa… Opadam na dno nocy, gdzie pośród jej kwiatów leżę i topię się w ich krwawych dźwiękach… Jedynie pierwsze promienie słońca przerywają rozkosz… i znów szary dzień, szarzy ludzie, znów ta przerażająca szara rzeczywistość…THE CURE – jedyna ucieczka, jedyne lekarstwo. Jakże jestem szczęśliwa, że przez tyle lat towarzyszy mi muzyka The Cure… Zastanawiam się z kim i czym stałabym się, gdybym na swej drodze nie zetknęła z Cure’ami… (?) A zaczęło się praktycznie – tak na prawdę, bo wcześniej już słuchałam co nieco… – od Disintegration… Teraz mamy Bloodflowers… To dla mnie taki symboliczny powrót w przeszłość do początku mej drogi przez życie… Mówi się o Bloodflowers, że jest „piękna”, „cudowna”, a nawet „zajebista”… ale tak na prawdę myślę, że po prostu nie ma takich słów, które by mogły stosownie ją określić. Ja bynajmniej takich słów nie znajduję… Słucham i umieram… – umieram i rodzę się na nowo…

KASIUNIA: The Cure ….. ciężko opowiedzieć o czymś, co istnieje w moim życiu już tyle lat, co jest czymś, co koi mnie po długim dniu.The Cure zaczęłam słuchać dzięki mojemu Kochanemu Tacie (chwała CI za to), zaraził mnie miłością do Nich. Ukochanymi płytami są Pornography i Disintegration, totalna porażka to Wild Mood Swings, pomimo całej mojej miłości do twórczości Roberta, nie potrafię tego posłuchać. Czekałam na nowa płytę i ukazała się, Bloodflowers …. to tak jakby znów wrócił klimat tych starych, dobrych płyt .. i texty – po raz kolejny Smith pokazał na co Go stać. Moim faworytem jest tytułowa piosenka – te bębny, klimat Pornography, mogłoby jednak trochę bardziej je słyszeć. Słuchając The Cure odczuwam ich wewnątrz. Wracając do domu wracam do The Cure jak do dobrego Przyjaciela i oby „This dream never ends …” Nie mogę się doczekać koncertu, kolejne przeżycie, kolejna dawka emocji, szkoda tylko, ze Tato nie doczekał tej płyty z pewnością odczuwałby Ja tak samo … pozdrawiam serdecznie

Tais: 14 lutego zaczął się pięknie: bladym świtem do Empiku, chwila gapienia się nieprzytomnym wzrokiem i 'O Robert….’, tzn. 'Bloodflowers’, potem niestety nastąpił zimny prysznic: 'nie ma, jeszcze nie wydrukowali, ale będą, wkrótce, nie wiadomo kiedy’. Jasne, ze będą (wszyscy wiedza o co chodzi, już są).To do domu i …. z glośniczków rozległy się dziwne dźwięki (no nie powiem, nawet znajome, te gitarę to przez sen rozpoznam) i…. zdębiałam, 'Maybe Someday’ – 'The Power of Goodbye’ – Madonna by The Cure nie wiele pomogło, na szczęście nastąpił w końcu utwór 'Bloodflowers’ przy którym odębiałam. Przypomniałam sobie podobna sytuacje z 'Disintegration’. Tez przy pierwszym przesłuchaniu zdębiałam, potem ta płyta stała się jedna z moich ulubionych. Przełączyłam się na słuchawki. Teraz usłyszałam resztę dźwięków. I już mam faworytkę: 'There’s no if….’. Uwielbiam historyjki opowiadane przez Roberta (’How beautiful you are’), ale zgadzam się z Julita – to jest nowy 'Love Song’. Potem przeszłam do 'Bloodflowers’. Podniosłe, prawie pompatyczne brzmienie, genialne bębny, genialna muzyka i ciepły głos Roberta, choć tak poważny.Moje pierwsze spotkanie z The Cure to The Top i …. już wiem, ze to jest to, potem 'Pornography’, może dlatego moje ulubione utwory to te w których pobrzmiewają echa tamtych albumów… Dlatego 'Disintegration’ wydało mi się w pierwszej chwili takie dziwne. Teraz 'Bloodflowers’…. Przy kolejnych przesłuchaniach mam na nią tylko jedno określenie: przepiękna. W dalszym ciągu nie jestem przekonana do ’39’. Nie rozumiem dlaczego po tak rewelacyjnym początku przeszkadza mi wejście gitary i sposób śpiewania Roberta. Chociaż. do 'Hot hot hot’ przekonałam się dopiero na koncercie. Może teraz tez tak będzie. Nie wiem, zobaczymy. Z drugiej strony, sposób w jaki Robert to śpiewa doskonale koresponduje z tekstem.Otwierający płytę utwór 'Out of this world’ jest dla mnie wspaniałym kawałkiem na koniec koncertu, gdy potem musimy wrócić do naszego prawdziwego życia, 'but the real lives are why we stay for another dream’. 'Watching me fall’ – Snakepit in A Japanese Dream .’Where the birds always sings’ – starszy brat – R.S. – i jego przemyślenia. Muzyka jest raczej podkładem, czasem podkreśla tekst.’Maybe someday’ – 'nigdy nie mów nigdy’, o muzycznych skojarzeniach już pisałam. Poza tym kojarzy mi się z 'Doing the unstuck’. Wrażenia może z tekstu ”but it’s much too late’ you say (….) it’s never too late”. Hm….’The last day of summer’ – przepiękna, można się rozmarzyć, zasłuchać, gitara Roberta przywodząca na myśl coś z przeszłości. 'Fear of Ghost’ i szum fal nad brzegiem morza.’There is no if….’ – 'Love song’, a może 'Trust’, co z tego ze tekst inny? Sposób w jaki Robert to śpiewa. trudno uwierzyć ze jest to tylko jeden z tekstów. Prawda, angażuje się w każdy, ale ten posiada naprawdę duży ładunek emocjonalny, i nie osiąga go bynajmniej krzykiem.’The loudest sound’ – Aaaaa, rozwinięcie mojego ulubionego kawałka z 'Burn’. Tylko Robert potrafi w kilku słowach oddać tak dobrze sytuacje. Pod tekstem, na wkładce do płyty, jest najpiękniejsze zdjęcie ze wszystkich jakie pojawiły się na albumach The Cure. No może prócz 'Boys don’t cry’…. (mam na myśli czarno-biała sylwetkę Roberta, a nie kolorowy rysunek z palmami). Sylwetki pary trzymającej się za ręce, nad brzegiem morza, na tle zachodzącego słońca, w sepii…. A jednak bardzo, bardzo dalekie od kiczu.’39’ – hm…. naprawdę nie wiem co powiedzieć. Wole 'End’.No i 'Bloodflowers’. Perfekcyjnie zagrany, każdy dźwięk jest potrzebny, żaden nie jest zbędny. Zdecydowanie mój ulubiony utwór na tej płycie.W zależności od nastroju zmieniają się moje ulubione kawałki Cure. Do stałych i niezmiennych zaliczają się teraz także 'Bloodflowers’ i 'There’s is no if….’.Nie jest to płyta która lubi się już po pierwszym przesłuchaniu. Jest to płyta, która lubi się i ceni z każdym przesłuchaniem coraz bardziej. I pewno po kilku przesłuchaniach (co za słowo) zmienię swoja opinie o poszczególnych utworach, być może skojarzą mi się z czymś innym. Być może, ale prócz 'Bloodflowers’ i 'There’s is no if….’.

Dez: Jestem fanem the cure dopiero od niedawna i moje pojecie o tym zespole jest naprawdę niewielkie. Moja przygoda z tym zespołem zaczęła się gdzieś w połowie kwietnia 2001 roku, kiedy to zakupiłem sobie płytę galore, która mniej więcej zobrazowała mi poprzednie dokonania zespołu. Byłem pod naprawdę wielkim wrażeniem. Wszystkie piosenki przypadły mi do gustu, ale największą sympatię wzbudziła we mnie nowa, a zarazem ostatnia kompozycja na cd – „wrong number”. Utwór miał coś w sobie i wyróżniał muzycznie w porównaniu z innymi piosenkami na galore. Track przesłuchiwałem chyba w kółko do znudzenia. Pomyślałem, że jeżeli ta nowa kompozycja miała być zapowiedzią następnego albumu, to z pewnością musze go mieć we własnej kolekcji. Tak więc nie tracąc czasu wsiadłem w autobus, podjechałem do muzycznego i bez zastanowienia zakupiłem nowy album the cure – bloodflowers. Mój pierwszy kontakt z płytą to oczywiście okładka – białe tło z twarzą wokalisty, która została obrobiona jakimś cienkim efektem komputerowym. Prawdę mówiąc można było wymyślić coś ciekawszego związanego z klimatem krwawych kwiatów. Myślę, że dobrze by tu pasował motyw z tylnej okładki albumu nine inch nails – the fragile. Jeśli ktoś to ma, to zapewne wie o co mi chodzi. No ale cóż, okładka mimo iż trochę uboga, nie jest zła, w końcu nie jest najważniejszym elementem płyty. Kupując cd zawsze najpierw sprawdzałem czy w środku jest książeczka – jeśli jej nie ma, to zazwyczaj jestem wkurwiony – ale w tym przypadku było inaczej. Teraz najważniejsze, bo muzyka. Wkładam krążek do odtwarzacza, naciskam play, szybko lokuję się na kanapie i słucham udziwnionych dźwięków. Najpierw „out of the world”, który trwa z jakieś 7 min, mimo iż nie jest zbytnio energiczny, robi na mnie wrażenie. Później równie dobry „watching me fall” choć pod koniec z lekka przynudzający. Dwie kolejne piosenki to o wiele krótsze utwory, które także dobrze się słucha. Pięć kolejnych kompozycji nie różni się zbytnio klimatycznie od wcześniejszych piosenek. Wyjątkiem może być „there is no if…”, który pod każdym względem jest chyba wspaniały. Tytułowa a zarazem ostania piosenka na krążku trochę mnie rozczarowała. Miałem nadzieję, że ożywi trochę monotonny klimat panujący prawie od samego początku. Kupując bloodflower oczekiwałem czegoś w stylu „wrong number” – świeżości, dynamiki i tego czegoś, czego brakuje na tym cd. Nie mówię, że jest to płyta zła, wręcz odwrotnie. Wszystkie dźwięki są idealnie dobrane, współgrają ze sobą i pod pewnym względem jest to dzieło nie do podrobienia. Nie ma tu zbytniego urozmaicenia wiec twierdzę, że nie jest to płyta, którą można by polecić początkującym i jeszcze nie zaznajomionym fanom twórczości the cure.