Urodzinowe przyjęcie Roberta Smitha

[Artykuł z 1992 roku] Swoje światowe tournee grupa The Cure rozpoczęła od koncertu w środkowej Anglii. Małe górnicze miasteczko Bradford przeżyło prawdziwą inwazję ucharakteryzowanych fanów. Nie mogło tam też oczywiście zabraknąć wysłannika POPCORNU!

Już od samego rana po ulicach Bradford snują się dziwne postaci – wszystkie ubrane na czarno, z rozczochranymi, ufarbowanymi na czarno włosami i twarzami pomalowanymi na biało. Ten osobliwy „korowód duchów” to fani The Cure. Przybyli z wszystkich zakątków Anglii, aby na własne oczy zobaczyć występ swoich idoli. A koncert to nic byle jaki. Otwiera on gigantyczne tournee grupy, które potrwa do końca roku. Na krótko przed godziną 21 za kulisami zaczyna robić sie gorąco. Robert dopija pośpiesznie piwo z puszki: „Nadal jeszcze denerwuję się przed koncertami”, mówi wyraźnie stremowany. Potem jednak niedbałym krokiem wychodzi na tonącą w tajemniczym, ciemnoniebieskim świetle scenę. Jego pojawieniu się na estradzie towarzyszy dzwiek przesterowanych gitar i głucho dudniący bas: The Cure rozpoczynają swój show piosenką „Open”, tą samą, która otwiera ich nowy album. Nawet na chłodnych i nieprzeniknionych twarzach fanów tego zespołu odmalowuje się entuzjazm, gdy – jako drugi utwór wieczoru – rozbrzmiewa ze sceny „High”.

Koncert trwa bite dwie i pół godziny. Niezmordowany „Mad Rob” śpiewa zarówno nowe, jak i stare przeboje Cure. 1500 fanów, bo tyle mieści wypełniona po brzegi St. George’s Hall, przeżywa swoje wielkie święto. W tym towarzystwie nieznane są wybuchy spontanicznej radości, niemniej atmosfera na scenie i na sali jest wyraźnie luźniejsza od tej, która dominowała we wcześniejszym okresie działalności grupy. Boris Williams (dr), Por! Thompson (g), Simon Gallup (b) i Perry Bamonte (key) nic obnoszą się już z nastrojeni przygnębienia i poczuciem bezsensu życia, podobnie jak sam lider Robert Smith, który właśnie w dniu rozpoczęcia trasy obchodził swoje 33-cie urodziny. „jeszcze nigdy nie miałem tylu gości na urodzinowym przyjęciu”, woła do publiczności. W odpowiedzi tłum trupio-bladych postaci z zaskakującą werwą odśpiewuje „Happy Birthday, Mad Rob”.

Robert wygląda teraz znacznie młodziej niż przedtem, schudł parę kilogramów i zadbał trochę o fryzurę. Ale nadal chodzi w swoim ulubionym, nieprawdopodobnie obszernym swetrze, który zrobiła na drutach jego żona Mary. Od kiedy zamieszkali razem na wsi, z dala od dużego miasta, Robert ustatkował się i z większym optymizmem patrzy na świat. Również jego piosenki są pogodniejsze, zwłaszcza dotyczy to „Friday I’m In Love” – drugiego singla z „Wish„. „To słychać, że podczas nagrywania płyty rozumieliśmy się doskonałe”, mówi Robert, „Ale nadal fascynują mnie takie posępne tematy jak strach, depresja czy śmierć”. Po występach w Anglii The Cure wyruszają w świat. Przemierzą Amerykę, Europę, Japonię i Australię. Ponieważ Rob panicznie boi się latać samolotem, zdecydował. że wraz z zespołem przepłynie Atlantyk statkiem „Queen Elizabeth 2”. Terminy koncertów nie pozwalają mu na przemieszczenie się drogą morską z japonii do Australii. Nie pozostanie mu więc nic innego, jak przełamac strach i -po raz drugi w życiu – wsiaść do samolotu. Prawdopodobnie odbędzie ten lot zupełnie nieświadomie, gdyż przed podróżą dostanie dwa zastrzyki ze środkiem uspokajającym.

Tekst ukazał się w tygodniku Popcorn, 1992 r.
Podziękowania dla Sławka za wszystkie nadesłane materiały.